poniedziałek, czerwca 12, 2006

Zbrodnia katyńska - Wspomnienie pp.Rity i Kazimierza Zawodzinskich

LOSY POLAKÓW ZBRODNIA KATYŃSKA Swoich krewnych - polskich oficerów zamordowanych w rosyjskich obozach jenieckich w Katyniu i w Starobielsku wspominają zamieszkali w Australii pp. Ryta i Kazimierz Zawodzińscy Rozmawia Ela Celejewska 

 * ELA CELEJEWSKA Niedawno minęła 66 rocznica zbrodni katyńskiej. Rozmawiam z pp. Rytą i Kazimierzem Zawodzińskimi. Pani Ryta jest córką Alfonsa Mariana Karaśkiewicza, który zginął w Starobielsku, natomiast pan Kazimierz jest bratankiem Tadeusza Zawodzińskiego, który został zastrzelony w Katyniu, a przedtem był więziony w obozie w Kozielsku.

Leżą przede mną trzy pożółkłe kartki wysłane z obozu w Starobielsku. Są to kartki od twojego ojca, kiedy je przeczytałaś? 

RYTA ZAWODZIŃSKA Miałam chyba dziesięć lat, kiedy przeczytałam je po raz pierwszy i wtedy dowiedziałam się, że mojemu ojcu bardzo nie podobało się moje imię. Urodziłam się w lutym czterdziestego roku, ojciec zginął w kwietniu czterdziestego, tak że jeszcze dowiedział się, że się urodziłam i jak dostałam na imię. Kiedy się dowiedziałam, że nie spodobało mu się to imię, od razu odrzuciłam pierwszą literę - i została Ita. Potem zawsze się przedstawiałam: Ita Zawodzińska, a przedtem Ita Karaśkiewicz. 

* Wrócmy do tych kartek, czy ojciec pisał jakie warunki są w niewoli i co tam w ogóle się dzieje? 

 R.Z. Niewiele pisał w jakich jest warunkach - pewnie nie chciał martwić mojej mamy. Martwił się głównie, co dzieje się z nami. Nie rozumiał, dlaczego mama pisała, że musi zacząć pracować. Nie rozumiał, że pieniądze nie miały już żadnej wartości. I że trzeba je było zdobywać pracą - w banku już nie było niczego. Martwił się również o nasze zdrowie i o to, że mama była w zaawansowanej ciąży, martwił się, jak pójdzie poród, życzył jej szczęścia. W ostatniej kartce napisał, że ma nadzieję, że niedługo się z nami zobaczy. To była propaganda: NKWD starało się przekonać oficerów polskich, że będą wymienieni na jeńców niemieckich, że wrócą do Polski. 

* Czy oni w to wierzyli? Co można było wyczytać między wierszami na tych kartkach?

R.Z. Wielką tęsknotę, miłość, chyba tylko to...

* Dostaliście od ojca ostatnią kartkę, potem była cisza. Kiedy dowiedzieliście się o jego śmierci? 

 R.Z. Właściwie dowiedzieliśmy się w 1943r, kiedy Niemcy ogłosili, że odkryli groby oficerów polskich w lasach katyńskich. Już wcześniej czuliśmy, że właśnie tak było, bo przeszło rok nie było żadnej kartki, żadnej wiadomości. I nie tylko my nie dostaliśmy, ale także inni znajomi, których bliscy byli więzieni w Starobielsku, czy w Katyniu. Kiedy odkryto te groby, to był straszny szok, ale jednocześnie była puszczona taka bajka: że zanim pomordowano jeńców w tych trzech obozach, oni jakoś dowiedzieli się, że będą mordowani i uciekli - że była wielka ucieczka. I wtedy wszystkie matki, żony i dzieci modliły się i miały nadzieję, że to właśnie ich syn, mąż, ojciec uciekł. I my też. Moja matka całe życie czekała na swojego męża. 

* Wywnioskowałam, że nigdy nie dostała potwierdzenia jego śmierci. 

 R.Z. W 1946r moja mama wystąpiła do angielskiego Czerwonego Krzyża, z prośbą o jakieś wiadomości na temat ojca i przyszło zawiadomienie, że został zamordowany w Starobielsku. 

* Kiedy dowiedzieliście się, że to była zbrodnia popełniona przez Rosjan?

R.Z. Nigdy, nikt z nas, nawet przez chwilę nie podejrzewał, że Niemcy to zrobili. Mieliśmy dowód w ręku, że zrobili to Rosjanie. Listy przestały przychodzić dokładnie w roku czterdziestym - w marcu była ostatnia kartka. Zanim Niemcy napadli na Rosję, minął cały rok. Chociaż jedna kartka powinna była dojść, chociaż do jednej z rodzin jeńców trzymanych w tych trzech obozach. Nie przychodziły żadne, więc wiedzieliśmy, kto to zrobił. Nie Niemcy – Rosjanie! Gdy dowiedzieliśmy się przez Czerwony Krzyż, że ojciec został zamordowany, mimo wszystko wierzyliśmy, że może jednak... że może właśnie on uciekł. Najgorsze były dla mnie Boże Narodzenia, bo moja siostra, która była ode mnie starsza o dwa lata, na każde Boże Narodzenie, przez wiele lat czekała na ojca. I tak była przekonana, że właśnie na to, kolejne Boże Narodzenie on wróci – że nam się to udzielało. 

To, że przestały przychodzić kartki, było dowodem... 

 R.Z. Odkryte groby w lesie katyńskim potwierdzały, że taki sam los spotkał jeńców z innych obozów. 

* Twój ojciec też był lekarzem. Z jakiego miasta pochodzicie? 

KAZIMIERZ ZAWODZIŃSKI W przypadku Ity, do końca nie było pewności, czy ojciec został zamordowany, czy nie, ponieważ nie znaleziono i nie zidentyfikowano jego zwłok. Natomiast jeśli idzie o mojego stryja, to sprawa natychmiast była jasna, ponieważ Niemcy odkrywając groby w Katyniu, znaleźli jego ciało. Przy ciele był list od jego matki, datowany w ten sposób, że nie było wątpliwości, że to nie Niemcy dokonali tego mordu, tylko na pewno zrobili to Rosjanie - bo daty nie zgadzały się z tym, co oświadczali Rosjanie. Z ich wersji wynikałoby, że kartka dotarła do niego i została włożona mu do kieszeni - po jego śmierci! W rzeczywistości otrzymał kartkę w momencie, w którym Niemcy jeszcze nie wkroczyli do Rosji. 

* Ile lat miał twój stryj, gdy został zabity? 

 K.Z. Miał czterdzieści cztery lata. 

* Też zostawił rodzinę? 

 K.Z. Zostawił tylko żonę, to było małżeństwo bezdzietne. 

* Mój ojciec również przed wojną był podoficerem i również dostał się do niewoli rosyjskiej, z której udało mu się uciec, ale nigdy na ten temat ze mną nie rozmawiał, ponieważ zmarł szybko, a ja, w latach pięćdziesiątych, byłam jeszcze za mała. Mówisz, że wiedziałaś od samego początku... 

 R.Z. Moja mama zawsze mówiła mi prawdę, wierząc w to, że jestem już na tyle dorosła (chociaż byłam wtedy bardzo mała), że nie powiem tego, czego nie powinnam. Od 1943r wiedziałam, że ojciec zginął w Starobielsku i że zrobili to Rosjanie. Natomiast wiedziałam i wszyscy to wiedzieli, że słowo Katyń to tabu. Tego nie wolno było wymawiać, aż do pięćdziesiątego szóstego roku. Pamiętam, jak w 1956r, kiedy już byłam szesnastoletnią panienką i czytywałam troszeczkę mądrzejsze gazety, jak np. „Polityka”, po raz pierwszy przeczytałam artykuł na temat Katynia. Oczywiście, w tym artykule o zbrodnię oskarżano Niemców, ale słowo Katyń zobaczyłam po raz pierwszy wydrukowane w gazecie. 

* W czasie wojny byłaś małą dziewczynką, ale dużo pamiętasz... 

 R.Z. Pamiętam, że w 1944r, kiedy Rosjanie wkraczali do Polski, przyjaciel mojego ojca przyjechał do nas i prosił, żebyśmy zmieniły miejsce zamieszkania, bo Rosjanie wkraczając do Polski wyłapują i mordują rodziny ofiar katyńskich. Pamiętam, że uciekałyśmy daleko, do rodziny mieszkającej na wsi i nawet w związku z tym, jeden dzień przesiedziałam na pierwszej linii okopów, pod ostrzałem rosyjsko – niemieckim. 

* Czy zdarzyły się takie wypadki, że zabito rodziny jeńców? 

 R.Z. Przyjaciel mojego ojca twierdził, że tak, że właśnie dlatego do nas przyjechał, żeby nas ostrzec - prosił, żebyśmy się ukryły. Nie wiem, czy właśnie nie to ostrzeżenie pomogło mi przeżyć. Uciekłyśmy, więc być może, że tak... 

* Nie znałeś osobiście swojego stryja. Byłeś jeszcze za mały, żebyś mógł go zapamiętać, ale co mówi historia twojej rodziny na ten temat?

K.Z. To wszystko odbywało się w czasach, gdy byłem dwuletnim dzieckiem, tak, że absolutnie nie pamiętam tych ludzi. Ale wiem, że żona stryja, w czasie gdy jego zamknięto w obozie w Kozielsku, została wywieziona w głąb Rosji. Stamtąd, z armią Andersa, poprzez Iran i Afrykę dotarła w końcu do Stanów Zjednoczonych i tam się osiedliła. Jeśli chodzi o fakt zamordowania mojego stryja, to trudno mi dzisiaj powiedzieć, kiedy się o tym dowiedziałem. Na pewno mówiono o tym w domu, lecz byłem za mały, żeby to rozumieć. Utkwiło mi tylko w pamięci, że ojciec był zrozpaczony, bo był to jego najmłodszy brat; a ojciec po śmierci swojego ojca - czyli mojego dziada - był głową rodziny i bardzo kochał brata. Pamiętam, że dziwiło mnie stwierdzenie, że „nie pozwolono mu umrzeć jak żołnierzowi” i że strzelono mu w tył głowy. Dla ojca, który był wojskowym, zachowanie pewnych form było bardzo ważne i „patrzenie (jak to ojciec mówił) w oczy śmierci” było sprawą istotną, a ta śmierć - która bardziej przypominała rzeźnię, niż rozstrzelanie, to morderstwo popełnione w sposób prymitywny, bandycki, było dla ojca wstrząsające, niemożliwe do zaakceptowania. 

* W jakim mieście służył twój stryj? 

 K.Z. Mieszkał w Warszawie, a w czasie wojny bolszewickiej był jednym z oficerów pociągu pancernego „Piłsudczyk” i wielokrotnie był odznaczany za bohaterstwo, ale nie mam pojęcia jak wyglądały jego losy wojenne. 

* Dlatego zadałam pytanie, gdzie mieszkał, ponieważ powiedziałeś, że gdy został wywieziony do obozu, to jego żona także została wywieziona. 

 K.Z. To był okres, gdy wszystkie rodziny, także moja, ewakuowały się na wschód, bo wydawało się, że Niemcy zostaną zatrzymani na linii Wisły, czy trochę dalej. Taka zbiorowa ucieczka. Prawdopodobnie żona stryja uciekając, została zagarnięta przez Rosjan i wysłana w głąb Rosji. Ja z moją matką i siostrą zatrzymaliśmy się w porę, bo powiedziano nam, że po drugiej stronie są Rosjanie - „Nie idźcie tam, bo oni rozstrzeliwują!” I wtedy mama wraz z nami wróciła do Warszawy. Stryj był docentem na Akademii Medycznej w Warszawie. Tam mieszkał, pracował i miał swoją praktykę lekarską. Z opowieści rodzinnych wiem, że przed Tadeuszem Zawodzińskim otwierała się wielka kariera, był bardzo szanowanym lekarzem, stała przed nim profesura, pisał doktorat, co zostało przerwane przez wojnę. Przy tym był niezwykle dobrym człowiekiem. Nazywany był w rodzinie doktorem Judymen, ponieważ nie brał pieniędzy od pacjentek ubogich, tylko od ludzi bogatych. Poza tym był niezwykle zorganizowanym człowiekiem, na wszystko znajdował czas. Zajmował się także turystyką, muzyką. Wszyscy z niego brali przykład, potrafił ułożyć plan tak, że na wszystko starczało mu czasu i jeszcze miał masę wolnego. Był przykładem doskonałego zorganizowania.

* Twój ojciec też był lekarzem. Z jakiego miasta pochodzicie? 

 R.Z. Ojciec urodził się w Poznaniu, mama pod Warszawą. Przed wojną rodzice mieszkali w Kartuzach. Kiedy ojca powołano do wojska, mama była w zaawansowanej ciąży, a w Kartuzach panowały proniemieckie nastroje, ojciec wywiózł więc mamę do Siedlec, bo tam mieszkali przyjaciele i siostra mojej mamy. Wydawało się, że będzie to bezpieczne i dobre rozwiązanie dla mamy. Ojciec był doktorem medycyny, w wojsku też był lekarzem. Był podporucznikiem, dlatego, że wtedy wszyscy po skończeniu wyższych studiów dostawali stopień podporucznika.

* Ile lat miał twój ojciec gdy zginął? 

 R.Z. Był bardzo młody, miał dwadzieścia osiem lat - to było dziecko! Dopiero co skończył studia, założył rodzinę, urodziła mu się córka, czekał na drugie dziecko, miał to być syn, ale to właśnie byłam ja... 

* W latach pięćdziesiątych nie można było wymawiać słowa Katyń... 

 R.Z. ...dlatego kiedy pisałam życiorys i pytałam się mamy, co mam napisać na temat ojca, mama powiedziała: „Napisz, że zginął w czasie działań wojennych.”

* Trochę informacji o was. Jesteście małżeństwem bardzo długo. Od którego roku? 

 K.Z. Od 1961r. I tutaj w jakiś sposób sprawa Katynia łączy się, choć może pod innym kątem; a mianowicie, w czasie pierwszych rozmów - z moją wówczas dziewczyną, wyszło, że jej ojciec zginął w Katyniu i to było sygnałem dla mnie, że jest ona kimś, kto na pewno ma takie same poglądy polityczne. Śmierć jej ojca w Katyniu – element, który w tej tragedii miał pozytywne wątki.

* Od początku miałaś pewność, że możesz mu wszystko powiedzieć. 

 R.Z. Już wtedy nie bałam się mówić. Byłam nastolatką, taką nieznośną, co to zadaje za trudne pytania nauczycielom i zawsze stara się doszukać prawdy. Prawda była dla mnie zawsze najważniejsza, bo byłam wychowywana przez matkę, która nigdy nie kłamała. Wiedziałam, że mogę jej święcie wierzyć. Kiedy już poznałam mojego męża, otwarcie mówiłam o tym, że ojciec zginął w Katyniu i kto to zrobił. 

* A na zakończenie: jak długo mieszkacie w Australii? 

 K.Z. W maju będzie dwadzieścia trzy lata. Wylecieliśmy z Polski dziewiątego maja - to był Dzień Zwycięstwa. I nam się wydawało, że zwyciężyliśmy, bo dla nas ten wyjazd był ratunkiem przed więzieniem. Ita była w tym czasie w więzieniu i dostała tylko „urlop” na poszukanie sobie ambasady, która da nam wizę. Australia okazała się pierwszym krajem, który dał nam wizę. Nasze podania były złożone w kilku ambasadach, tak, że mogłaby to być zupełnie inna część świata. 

* Oboje byliście działaczami Solidarności, byliście prześladowanii i przylecieliście tutaj na paszportach w jedną stronę... 

 R.Z. Ja byłam więziona za działalność w Solidarności podziemnej. A mój mąż tylko dlatego nie był więziony, że chłopak, który nas sypnął mówiąc o zebraniu (a wtedy za zebranie dostawało się największy wyrok), więc mój mąż, który na tym zebraniu uczył ludzi, jak mają się zachowywać kiedy są aresztowani, tylko dlatego nie został zamknięty, że chłopak, który nas sypnął, podciął sobie żyły. I to nas właściwie uratowało. Nie wiedziano co ze mną zrobić, bo chłopak nie mógł się stawić na sprawie, a ja musiałam mieć wyrok wydany w ciągu miesiąca – zgodnie z kodeksem o stanie wojennym. 

 K.Z. Powiedziano nam, że takich jak my nie potrzebują i że „dają nam szansę”: zamiast więzienia pojechać poza kraj i nigdy nie wrócić. I tak się stało - wyemigrowaliśmy do Australii.

* Czy czujecie się tutaj szczęśliwi? 

 R.Z. Bardzo kochamy Australię, to jest wspaniały kraj. Jestem bardzo szczęśliwa, że właśnie tutaj wylądowaliśmy, a nie gdzie indziej; choć w każdej z ambasad, w których byliśmy starano się nam pomóc. Australia odpowiedziała po czterech dniach - po czterech dniach mieliśmy wizę do Australii. 

* Wiemy, że niestety, zbrodnia katyńska przez władze rosyjskie wciąż nie jest uznana za zbrodnię, a jej sprawcy nie zostali ani ukarani, ani chociażby potępieni. Dziękując moim rozmówcom za podzielenie się poruszającymi, tragicznymi wspomnieniami, życzę im, żeby doczekali czasów, kiedy popełnione z zimną krwią morderstwo na dziesiątkach tysięcy polskich żołnierzy - które także miało tragiczny wpływ na losy rodzin zamordowanych - doczekało się sprawiedliwego osądzenia sprawców, a przynajmniej ich oficjalnego przyznania się przed całym światem do popełnienia tej zbrodni.
____________________________________________

Idą pancry na „Wujek”- spektakl Naszej Polonii i Teatru Fantazja

Idą pancry na „Wujek”!

Przed laty, miesiąc grudzień kojarzył się w Polsce z górniczą Barbórką, Świętym Mikołajem i Bożym Narodzeniem. Z zimową pogodą, drzewami ubranymi w czapy śniegu, zjeżdżącymi na sankach dziećmi, z kolorowo ustrojoną choinką i pełnym stołem wigilijnym, przy którym w podniosłym nastroju zasiadały rodziny i przyjaciele.
Potem, stoły już nie były takie pełne, nastroje panowały smutne i zatroskane; aż przyszły święta, gdy przy wielu stołach zabrakło bliskich, znienacka i zdradziecko wywiezionych do więzień i „internatów”.

Poranek dwadzieścia cztery lata temu, powitała w Polsce piękna zimowa pogoda. Spadły nocą obfity śnieg pokrył drzewa i krzewy, litościwie pozakrywał biedę szarych wielkomiejskich ulic. 13 grudnia świat wyglądał jak z baśni. Można było mieć nadzieję, że taka pogoda utrzyma się na zbliżające się święta...
Baśń skończyła się, gdy po włączeniu telewizorów, dowiedzieliśmy się, że od dziś komunistyczny reżim wydał wojnę narodowi. Wyłączono telefony, wprowadzono godzinę policyjną, zabroniono zgromadzeń, nie wolno było opuszczać miejsca zamieszkania. Ulicami dużych miast rano i wieczorem przejeżdżały czołgi, po ulicach spacerowały wojskowe patrole z odbezpieczonymi karabinami maszynowymi.

I zaraz doszły wieści o pierwszej, brutalnej przemocy: do strajkującej kopalni Wujek wkroczyło ZOMO, wojsko, oraz tzw „jednostki specjalne” (złożone głównie z nafaszerowanych środkami dopingującymi kryminalistów), które gdy strajkujący się nie poddali, zaczęły strzelać, zabijając dziewięciu strajkujących i raniąc wielu. Na czyj rozkaz?... Do dziś niewiadomo.

O wydarzeniach tych opowiada były górnik i działacz pierwszej Solidarności, obecnie mieszkający w Sydney Ryszard Techmański (org. Nasza Polonia): Wróćmy do dni, kiedy ta sytuacja wydarzyła się w Polsce. Jest grudzień osiemdziesiąt jeden, szesnaście miesięcy zmagania się Solidarności z reżimem. Reżim już nie ma argumentów. Wszelkie debaty, wszelkie rozmowy, podpisywane umowy - przegrywa. Reżim już wie, że nie wygra z narodem, bo Solidarność to nie jest organizacja, tylko cały naród zorganizowany w jedno. Pozostaje im ostateczny argument – argument siły. Trzynastego grudnia osiemdziesiąt jeden, komuniści wprowadzają stan wojenny.
Proszę sobie wyobrazić ten dzień: śnieg, grubo śniegu, mróz - pełna zima. Komunikacja zostaje całkowicie przerwana. Zakłady pracy zostają zmilitaryzowane, czyli obowiązuje dyscyplina wojskowa - odpowiednie przepisy w czasie stanu wojennego. Nie można się porozumieć na szczeblu regionu, a cóż dopiero na szczeblu krajowym. Wobec czego załogi poszczególnych zakładów indywidualnie podejmują decyzje. Co robić? Decydują się na strajki. Na Śląsku staje wiele kopalń, między innymi kopalnia Jastrzębie, kopalnia Manifest Lipcowy, kopalnia Piast, Ziemowit; ale najbardziej tragiczne wypadki zdarzyły się na kopalni Wujek.
Po ogłoszeniu strajku kopalnię Wujek otaczają siły ZOMO, wspierane przez wojsko, które już było na ulicach. Załoga domaga się uwolnienia przewodniczącego Solidarności i zniesienia stanu wojennego. Przedstawiciele reżimu nie chcą nawet rozmawiać! Do bramy zbliżają się jednostki ZOMO, ale tam napotykają na bardzo dużą grupę kobiet, żon, sióstr i matek. Młode kobiety trzymają małe dzieci na rękach, dzieci w wózkach i przekonane są, że przecież nie mogą siłą odepchnąć ich od tej bramy!
Ale mylą się. Jednostki ZOMO używają armatek wodnych, żeby je rozpędzić i w ten sposób torują sobie drogę do bramy. Brama jest zamknięta, więc używają sprzętu ciężkiego - czołgu. Czołg rusza, rozbija mur bramy i przez wyłom w murze jednostki ZOMO wchodzą na teren kopalni. Tu spotykają na zdecydowany opór. Górnicy desperacko - jako broni - używają swoich narzędzi pracy. Nie chcą ich wpuścić na kopalnię, chcą rozmów. Jednostki ZOMO wycofują się i wtedy wchodzą „oddziały specjalne”, uzbrojone już w broń maszynową i oddają strzały. Na miejscu zostaje zabitych siedmiu górników. Dwóch umiera w drodze do szpitala. (Większość zabitych była w wieku dwudziestu kilku lat. ) Dwudziestu dwóch – ciężko rannych.
Załoga nie mając wyjścia, nie mogąc narażać się na większe straty w ludziach, zgadza się na rozmowy – już wtedy z przedstawicielami wojska, które objęło władzę. W ten sposob upadł strajk. Podobnie jak upadły strajki w pozostałych kopalniach i w innych zakładach pracy. Strajk w kopalni Wujek rozpoczął się trzynastego grudnia, a zakończył się szesnastego, zgodnie z wcześniej ustalonym programem reżimu, żeby użyć siły z bronią palną.”

Do dzisiejszego dnia ci, którzy wtedy wydali rozkazy, nie zostali ukarani. W nieskończoność ciągnące się procesy zakrawają na farsę – są zabici, ale nie ma winnych! Mordercy spokojnie dożywają swoich dni na „zasłużonych” emeryturach. Może wreszcie obecny rząd, reprezentujący przecież Prawo i Sprawiedliwość, ukarze oprawców, co ze strachu o traconą władzę i własną skórę, rozkazali strzelać do walczącego o swoje prawa narodu.

W niedzielę 11/12/05 w Klubie Polskim Bankstown odbyła się uroczystość przygotowana przez grupę byłych działaczy ruchu społeczno-politycznego Solidarność, obecnie zrzeszonych w organizacji Nasza Polonia, wraz z Teatrem Fantazja, który przedstawił spektakl upamiętniający tamte tragiczne wypadki.

Na przedstawienia prezentowane przez tę naszą sydnejską grupę teatralną warto przychodzić – bo zawsze czeka nas prawdziwie emocjonalne przeżycie! I tym razem - słuchając recytacji aktorów i dynamicznie i z zaangażowaniem śpiewającego ballady Sylwestra Gładeckiego - dostawaliśmy gęsiej skórki ze wzruszenia. Właśnie to podoba mi się najbardziej w naszych aktorach: zawsze są głęboko zaangażowani w treści, które przedstawiają. Nie robią tego z profesjonalną sztampą, odwalających codzienną pracę aktorów. Ich gra jest zawsze „od święta”, pełna autentycznego przeżycia i tak odbierana jest przez widownię, która i tym razem zgotowała im wielominutową owację na stojąco.

Scenariusz spektaklu, według materiałow dostarczonych przez Naszą Polonię, przygotowała, oraz reżyserowała przedstawienie - jak zawsze pełna doskonałych pomysłów, niezawodna Joanna Borkowska-Surućić – dyrektorka artystyczna Teatru Fantazja. Wiersze, prozę i sceny przedstawiające tamte tragiczne wydarzenia, autorstwa Edwarda Stachury, Ernesta Brylla, Marka Baterowicza, Jacka Bierezina, oraz anonimowych autorów prezentowali: Elżbieta Chylewska, Marta Druć, Beata Rumianek, Janina Rychcik, Piotr Lemieszek, Jacek Samborski, Andrzej Świtakowski, Ryszard Techmański, oraz młodziutka Marta Krzanowska, która wykazała się doskonałym obyciem ze sceną i naturalnym przekazywaniem tekstów. Warto angażować ją do następnych spektakli. A może i poetka Elżbieta Chylewska na stałe wpisałaby się do teatralnej trupy?

Sugestywna dekoracja: pod napisem „Idą pancry na Wujek!” z obu stron czarnego tła sceny narysowane dwa czołgi rozjeżdżające słowa Polska i Solidarność; czerwona materia udrapowana jak przelana krew, na podłodze kostki węgla i na nich porzucona górnicza czapka, symbolizująca zabitego górnika – była dziełem Adama Gajkowskiego, Andrzeja Klyty, Jana Drucia i Ryszarda Techmańskiego.

Dodam, że słowo i akompaniująca przedstawieniu muzyka dotarły do wszystkich słuchaczy, za sprawą obsługującego aparaturę nagłaśniającą Zbyszka Stawiarskiego (Radio 2000FM).

Przedstawienie poprzedziła uroczysta msza święta, która odbyła się w kościele św. Feliksa w Bankstown. Mszę celebrował ksiądz dr.Antoni Dudek, który opowiedział o wydarzeniach tamtych lat, znanych mu niejako z pierwszej ręki, gdyż sam pochodzi ze Śląska. Przedstawiciele byłych działaczy Solidarności, działający obecnie w nowopowstałej organizacji Nasza Polonia odczytali modlitwę wiernych, podając nazwiska poległych górników.

Już po spektaklu, przewodniczący Naszej Polonii - Adam Gajkowski poinformował o akcjach charytatywnych, które ten związek organizuje, między innymi o zbiórce pieniędzy na rzecz autora hymnu Solidarności p.Jerzego Narbutta, obecnie emeryta, żyjącego w ciężkich warunkach. Opowiedział także o powstaniu organizacji Nasza Polonia, jakie są jej cele, kto do niej należy i kto należeć może - bo jest całkowicie zrozumiałe, że nie wszyscy mają do tego prawo.

Dewizą odrodzonej na antypodach Solidarności, nazwanej Nasza Polonia jest stosowanie się do praw statutu, a jej zadaniem będzie utrzymanie polskości wśród Polonii australijskiej. Łączy nas umiłowanie prawdy, wolności i sprawiedliwości społecznej (...) działamy zgodnie z polską dewizą: Bóg, Honor, Ojczyzna – powiedział po spektaklu Adam Gajkowski.

Na koniec odbyła się projekcja filmu „Śmierć jak kromka chleba” reż. Kazimierza Kutza. Można też było obejrzeć fotografie z czasów walki narodu z reżimem - walki która spowodowała nowy polityczny układ świata; oraz z działalności Solidarności na antypodach: z protestów i pikiet pod czerwonym konsulatem.

Natomiast żony działaczy poczęstowały przybyłych doskonałymi ciastami, oraz kawą i herbatą. Muszę dodać, że coraz więcej widzów jest obecnych na podobnych imprezach.

Zauważyłam, że gdy kiedyś na podobne uroczystości przychodziło kilkadziesiąt osób, to obecnie widownię można liczyć setkami. Czyli takie spektakle są nam potrzebne i jak widać nie samymi zabawami człowiek żyje.
Czasem ważniejsze są wspomnienia... Nawet jeśli bolesne, bo spowodowały zmiany na lepsze.

Wielkie budowle wznoszą zwykli ludzie - sydnejska zapora Warragamba


Z Emilem Radeckim – elektrykiem,

wspominającym swoją pracę
przy budowie zapory Warragamba
rozmawia Ela Celejewska

Pan Emil Radecki, w latach pięćdziesiątych przez cztery lata pracował przy budowie tamy Warragamba, a później, przez następne trzydzieści cztery lata, jako elektryk w Water Board przy utrzymaniu ruchu wodociągów.

ELA CELEJEWSKA * Właściwie przez większość życia mieszkał pan w Australii, ale zacznijmy od początku. Pochodzi pan ze Śląska, z jakiego miasta?

EMIL RADECKI Urodziłem się we wsi Leszczyny, powiat Rybnik, a większe miasto... wtedy to były Gliwice.

* Ale nie pozostał pan na Śląsku - już w latach pięćdziesiątych znalazł się pan w Australii. Wyjechał pan z Polski w czasie wojny, przez które kraje, w końcu dotarł pan do Australii?

Przez Niemcy Zachodnie i Anglię – do Australii.

* I już w Anglii dostał pan pracę przy budowie zapory w Szkocji...

...była to Szkocja północna, gdzie właśnie budowali zaporę. Pracowałem tam, aż do wyjazdu do Australii. Zachorowałem, dostałem „chronic flu” i lekarz powiedział, że to może być bardzo niebezpieczne na przyszłość, że mogę nawet dostać raka. Anglicy przetransportowali mnie więc do Australii, ze względu na cieplejszy klimat. To jest piękny kraj i czuję się tutaj jak w domu.

* Gdy już statkiem przypłynął pan do Australii, w którym mieście najpierw pan zamieszkał?

W Adelajdzie. Dostałem tam pracę w Energetyku, gdzie budowaliśmy instalacje wysokiego napięcia. W Adelajdzie przebywałem pięć lat, potem wyjechałem do Sydney, gdzie najpierw pracowałem jako elektryk przy budowie fabryki, a gdy ta praca się skończyła, dostałem pracę na Warragamba. I potem pracowałem w Water Board, aż do końca...

* ...aż przeszedł pan na emeryturę. Czy przy budowie Warragamby pracował pan od samego początku?

W roku pięćdziesiątym ósmym jak tam przyszedłem, to fundament był już prawie gotowy. Potem, zalewanie cementem trwało cztery lata. Przestałem tam pracować w 62 lub 63 roku, gdy już tama była gotowa.

* Mówił pan, że jakiś Polak pracował przy budowie Warragamby od samego początku...

...nazywał się Kubacki. On tam pracował od samego początku. Mówił mi, że nawet łopatą kopał rowy na fundament. Znał Warragambę od A do Z.

* Na czym polegała pana praca przy budowaniu zapory? Co konkretnie pan robił?
Zajmowałem się wszystkimi sprzętami napędzanymi elektrycznie. A były to: pompy, maszyny, wiertarki i dużo świateł. Teren budowy oświetlały cztery wieże, z których każda miała pięćdziesiąt żarówek po 1000 watt. Na tych czterech wieżach – od początku jak zaczęli je budować – zakładałem instalacje, aż były gotowe. Te wieże były potrzebne, żeby gdy już było ciemno, można było normalnie pracować. Pilnowałem też elektrycznej betoniarki - mieszającej automatycznie napływające: piasek, cement i wodę - żeby nie stanęła. Gdyby to się stało, beton by ostygł i trzeba byłoby go wyrzucić. Byłem zatem elektrykiem „do wszystkiego”.

* Czy praca tam trwała 24 godziny non-stop, czy były jakieś przerwy?

W nocy nie pracowano. Były dwie zmiany: osiem godzin rano i osiem po południu. Zawsze pracowałem rano, ale jak była awaria - jakieś maszyny „nie grały”, to musiałem je „wyprostować”, puścić je w ruch. Nigdy pracy nie odmówiłem, gdy to było potrzebne. Majster mnie wołał i pytał: „you stay on?”, ja na to: „Słuchaj, jeśli to konieczne i ty zostaniesz, to i ja zostanę”. Byłem pracownikiem, jak mówią „posłusznym” – nigdy majstrowi nie odmówiłem.

* Wspomniał pan o awariach, czyli nie zawsze praca przebiegała jak należy. Czy zdarzył się jakiś ciężki wypadek w czasie, gdy pan tam pracował?

Były wypadki, nawet wypadek śmiertelny, ale nie mogę dokładnie o tym opowiedzieć, bo tego już dzisiaj nie pamiętam. Ale było mało wypadków. Osobiście nie miałem ani jednego. Pracowałem przy elektrycznych przewodach, ale byłem bardzo ostrożny. Z elektrycznością to jest tak: jeden błąd i się skończyło! Jak kogoś tak silny prąd złapie, nie ma sposobu, żeby przeżył.

* Pracował pan przy budowie Warragamby do samego końca. Co pan czuł, gdy już zapora była gotowa?

Byłem bardzo zadowolony, że skończyliśmy ten projekt i że tama będzie nam służyła do końca Australii, do końca życia. Potrzebujemy takich projektów więcej. Byłem bardzo zadowolony, że pracowałem dla ludzi, którym jest potrzebna woda. Była to dużo lepsza praca niż ta, którą w czasie wojny wykonywałem pracując w fabryce produkującej amunicję. Tamto mnie nie cieszyło – amunicja zabija ludzi, a Water Board daje ludziom życie. Bardzo dziękuję Australii, że mi pozwolono żyć w tym kraju. Jestem za to bardzo wdzięczny.

* W tamtych okolicach jest nie tylko Warragamba, ale jest też kilka mniejszych tam, które się ze sobą łączą.

To są Nepean Dam, Cataract Dam i jeszcze jest jedna, której nazwy nie pamiętam. Ale te trzy... pracowałem tam przy remontach, one są wszystkie napędzane elektrycznie. Silniki, łączniki czuwają nad zaporami i trzeba je utrzymywać w dobrej kondycji. W razie jak będzie powódź...

*...raczej powódź nam nie grozi... Wprost przeciwnie, susza. A skąd się bierze woda w Warragambie, czy jest to tylko deszczówka?

W tym wypadku to właściwie tylko deszczówka. Rzeki, które tam dopływają też mają wodę głównie z deszczu. Nie widziałem tam źródeł, bo źródła są bardzo małe. Nie wystarczyłyby, żeby zaopatrzyć w wodę całe Sydney. Muszą być zapory. Muszą być olbrzymie zbiorniki wody.

* Czyli właściwie całe miasto Sydney i okolice są zaopatrywane w wodę z Warragamby i kompleksu powiązanych z nią tam?

Mówiąc po angielsku jest to „catchment area”. Jest to bardzo duży teren. Może dwieście, trzysta kilometrów dookoła gdzie ta woda ścieka jak deszcz pada i w końcu tunelami, rurami dochodzi do Sydney. Ja sam tego wszystkiego nie rozumiem, bo wszędzie nie byłem – to jest zbyt duże. Znam tylko te tereny, na których pracowałem, gdzie robiłem remonty.

* A te wielkie walcowate, betonowe budynki, które znajdują się w niektórych dzielnicach też są zaopatrywane w wodę z Warragamby, czy jest to wyłącznie deszczówka?

Każdy budynek w i dookoła Sydney jest zaopatrzony w wodę z Warragamby.

* Czy w czasie budowania tamy w Warragamba wydarzyło się coś specjalnego, coś śmiesznego?

Codziennie było bardzo wesoło! Każdy, kto skończył pracę, czasami jeszcze ubrudzony szlamem, szedł w miejsce, które nazywało się „Watering Hole”, czyli "Wodopój". Każdy tam szedł, bo tam było piwo. Nikt nie mógł iść do domu, żeby nie wstąpić do tej piwiarni. I tam odbywały się bardzo wesołe spotkania wszystkich pracowników.(uśmiecha się)

* Nie zadałam najważniejszego pytania: ile pan miał wtedy lat?

Jak zacząłem pracę na Warragambie, to miałem jakieś dwadzieścia dziewięć lat. Miałem dwadzieścia dwa lata jak przybyłem do Australii.

* Jakie pan miał uczucie, gdy pan tam przyjechał i zobaczył prace, które już były w toku?

Pierwszy raz do Warragamby przyjechałem jako turysta z Sydney. Byłem bez pracy, gdy więc spostrzegłem szopę, na której był napis „Electrical Foreman”, wszedłem i pytam staruszka, który był w środku, czy tu może być praca dla mnie. „A co ty chcesz robić?”- on pyta. Na to mówię: „Jestem elektrykiem. A on: „Tu wszyscy pracy szukają, tylko nikt pracować nie chce!” To ja mówię: „Słuchaj, ja chcę pracować, bo nie mam pracy.” Wtedy on pyta: „Czy możesz zaraz zacząć” Ja, że nie, bo nie byłem roboczo ubrany - przyjechałem turystycznym autobusem - mówię więc, że przyjadę w poniedziałek rano.
I przyjechałem w poniedziałek rano, wziąłem ze sobą narzędzia, odpowiednio się ubrałem i przychodzę do tej szopy. I znów pyta mnie ten staruszek: „A co ty tutaj chcesz?” Zacząłem się śmiać i mówię: „Obiecałeś, że dasz mi pracę w poniedziałek!” – „Jaaa? - Never heard of it!” Ja na to : ”Nooo... obiecałeś!” - „No, to idź do pracy!” – „Ale gdzie?”- „Ja ci pokażę.” I dał mi pomocnika, który był dyżurnym, nazywał się „Leading Hand”, też był to sześćdziesięcioletni staruszek i ten zaprowadził mnie do warsztatu, w którym cała podłoga była zarzucona rupieciami i śmieciami – był to sprzęt elektryczny! Pytam go: - „Co ja mam robić?” A on: „A co tu jest do roboty?” A tam było roboty na trzy miesiące!... (śmieje się)
Dwa tygodnie minęło i mówię do tego staruszka: „Słuchaj minęły dwa tygodnie na próbę, będę miał tu jeszcze robotę, czy nie?” A on pyta: ”Chcesz tu pracować?’” – „Tak!” – „ To pracuj!”

* A co potem pan robił?

Jak już przyjęli mnie na stałe, to wykonywałem te pracę cały czas. Czasem musiałem iść na zaporę, gdy jakaś pompa, czy silnik nie pracowały, czasami telefony nie działały. Byłem takim elektrykiem na całą zaporę. Z każdego kąta mnie wołali. Tam byli elektrycy pilnujący tylko, żeby żarówki świeciły; ale jak było coś poważnego - to mnie wołali. Nazywali mnie „Billy The Kid”.

* Czyli był pan elektrykiem od wszystkiego. A kiedy tama w Warragambie już była gotowa, zaczął pan pracować w Water Board.

Najpierw pracowałem w Waterloo, w Centralnych Warsztatach Remontu - tam pracowałem jakieś cztery, czy pięć lat. Później ten zakład wybudował nowe warsztaty w Birrong i tam pracowałem do końca, aż poszedłem na emeryturę. W Birrong to już była inna praca. Water Board wprowadził do systemu nowy sprzęt i każda stacja pompowa miała automatyczne urządzenia. Mnie kazali to składać i uzupełnić tak, żeby wszystko grało.

* Czy w czasie pana trzydziestoczteroletniej pracy w Water Board wydarzyła się jakaś duża awaria, na przykład zalało jakąś dzielnicę, czy też wszystko przebiegało bez problemów?

Były wypadki, że rura na ulicy pękła, woda zalała parę ulic, czasami parę domów. Jest duże ciśnienie, niektóre rury są stare, pięćdziesięcioletnie, przerdzewiałe; tak, że jak pękła, to stacje pompowe te wodę wypompowywały, a później ja - silniki, które były mokre, po przywiezieniu do warsztatu - musiałem rozebrać, wysuszyć i wyremontować, żeby poszły z powrotem do stacji pompowej. Tragicznych wypadków nie pamiętam.

* Dzięki takim ludziom jak pan, cały czas mamy wodę i nie musimy się martwić, że nam jej zabraknie.

Wody zabraknie, jak ludzie będą za dużo wody używać. Należy wodę oszczędzać, obecnie mamy suszę i Warragamba ma tylko 40% wody.

* Dlatego zaczęto już budować odsalarnie wody morskiej. Kiedyś piłam taką wodę, gdy byłam w byłej Jugosławii, na wyspie Rab. Tam była tylko woda odsalana. Miała dobry smak i bardzo ładny kolor jak się ją nalało do wanny, bo była lekko zielono-niebieska.

To nie jest praktyczne! Za dużo wody używamy, żeby z takiej ilości wody wyciągnąć sól – to jest zbyt kosztowne!

* Ale jeśli nie mamy innego wyjścia, jeśli wody w ogóle zabraknie, to musimy to zrobić, przecież woda jest niezbędna do życia.

Jest taka rzeka na południu, nazywa się Naurra, z której woda ucieka do morza codzień. Tam można zbudować zaporę i rurociąg poprowadzić stamtąd, aż do Sydney. Ja wiem, że to kosztuje parę setek milionów, ale w przyszłości trzeba to zrobić.

* Nie możemy liczyć tylko na deszcze...

Jak są za duże deszcze, jak w tamach jest za dużo wody, to znowu jest powódź – bo zapory się przelewają. Ale tak jest nie zawsze i nie można polegać, że co roku coś takiego będzie. Sydney jest coraz większe, coraz więcej ludzi tutaj mieszka...

* I tu włączył się obecny przy rozmowie Ryszard Techmański, który opowiedział nam bardzo ciekawą rzecz, o której prawie nikt nie wie.

RYSZARD TECHMAŃSKI Człowiek, który opracował system irygacyjny dla całego stanu NSW (jeszcze nie było wtedy NSW oczywiście) nazywał się Strzelecki. I dlatego z literatury angielskiej nic o tym nie wiemy. Ale kiedyś pomagałem córce pisać wypracowanie i wybraliśmy temat: Strzelecki. Stąd wiem, że on właśnie cały ten system irygacyjny opracował. Między innymi, jednym z punktów tego systemu była zapora na Warragamba. Ale to był tylko jeden punkt. Pozostałych natomiast nie wykorzystują, nie wiem dlaczego, choć ten system musiał być bardzo dobry, skoro z jednego punktu skorzystano.

*
Szkoda, że nie skorzystano z następnych, może nie byłoby takich problemów z wodą w Australii. I wracam do rozmowy z panem EMILEM RADECKIM:
Na pewno jest pan bardzo szczęśliwy, że wykonał pan pożyteczną i piękną pracę dla Australii.


Jestem z tego bardzo zadowolony. Pracowałem rzetelnie i życie mi się dobrze ułożyło. Dzisiaj mam dużo czasu...

* Czasami pewnie jeździ pan do Warragamby. Kiedy pan chodzi po tej zaporze, co pan wtedy czuje? Jest pan dumny, że przyczynił się pan do wybudowania tamy na Warragambie?

Bardzo dobrze się czuję, że wziąłem udział w tym projekcie, że pomagałem go budować - dobre uczucie jednym słowem. Wycieczka do Warragamby byłaby ładna, tylko narazie nie mam nikogo, kto by mnie tam zawiózł, bo nie mam samochodu...(śmieje się) Ale tam jedzie jakiś autobus i kiedyś autobusem pojadę ją zobaczyć.

* Także dzięki panu Emilowi mamy wodę w Sydney. A to, że ostatnio deszcz nie pada, to już nie jest pana winą! Bardzo dziękuję panu Radeckiemu za ciekawą opowieść o budowie tamy w Warragamba. Teraz, gdy znajdziemy się w tamtych stronach, będziemy wiedzieli, że dwóch Polaków pracowało przy budowie tego największego sydnejskiego zbiornika wodnego. Serdecznie dziekuję za rozmowę!

Ja również serdecznie dziękuję, dziekuję też wszystkim czytelnikom i życzę wam, żebyście wszyscy mieli dosyć wody, może do tej wody trzebaby dołożyć kroplę wódki – to byłoby jeszcze lepiej!...(śmieje się)


Obchody 25-lecia Solidarności w Sydney


OFICJALNIE ...bez solenizantki!

W niedzielę 21 sierpnia 2005r w sali widowiskowej Klubu Polskiego Ashfield odbyła się oficjalna uroczystość poświęcona 25-leciu istnienia Solidarności. Spektakl wyreżyserował znany Polonii aktor i reżyser Dariusz Paczyński. Wzięli w nim udział nasi doskonali wykonawcy, jak też aktorzy australijscy; bo też przedstawienie - odbywające się (oprócz piosenek) w języku angielskim - przeznaczone było głównie dla publicznoiści australijskiej. Koncert organizowała Federacja Organizacji Polskich w NPW, Rada Naczelna Polonii Australijskiej i Konsulat RP w Sydney.

Honorowymi gośćmi byli dyplomaci, oraz prezesi polonijnych organizacji, natomiast solenizantkę, czyli Solidarność reprezentowały ...tylko dwie osoby! - przybyła aż z Melbourne działaczka Solidarności Elżbieta Szczepańska, oraz przebywający w Australii od kilku lat - Mirosław Strożyński, wiceprzewodniczący Solidarności na Śląsku, przywódca strajku w kopalni „Ziemowit”.

Sądząc po zamieszczonej na Pulsie Polonii relacji ze spektaklu, bogato ilustrowanej zdjęciami, oraz po relacji dźwiękowej nadanej w Radiu 2000FM – był to spektakl na najwyższym poziomie artystycznym, za co uznanie należy się Dariuszowi Paczyńskiemu i wszystkim artystom, bo oni nie zawiedli!

Zawiedli natomiast organizatorzy tej, jakże ważnej szczególnie dla nas! - emigracji solidarnościowej – imprezy, bowiem nie zaproszono na nią mieszkających w Sydney ...od dwudziestu lat! działaczy pierwszej Solidarności. Zatem była to uroczystość poświęcona Solidarności, bez... Solidarności! Dowcipnie określił to tydzień później - na bardzo licznym! spotkaniu byłych członków tego związku - prowadzący spotkanie Adam Gajkowski: Rada Naczelna i Konsulat zorganizowali uroczystość równoległą do naszej i wyglądało to tak, jak uroczystość urodzinowa bez solenizantów! Dlatego też powinniśmy powiedzieć im jasno i wyraźnie, że nic o nas - bez nas!

Nie napisałam sprawozdania z „oficjalnej” imprezy, ponieważ w niej nie uczestniczyłam – czując się solidarną z niezaproszonymi działaczami, z którymi tydzień wcześniej prowadziłam rozmowę w radiu 2000FM. Aż godzinną rozmowę, która jednak nie znudziła nikogo, ponieważ była PRAWDZIWA. Wielu słuchaczy płakało słuchając wspomnień ludzi, którzy byli bohaterami tamtych - przełomowych czasów. Bohaterami, którym zawdzięczamy upadek komunizmu. I nie jest ich winą, że nie potrafimy w Polsce zaprowadzić demokracji i doprowadzamy do upadku tego - za co wielu z nich oddało życie.

Niezaproszenia - tej jakże licznej! - grupy Solidarności zamieszkałej w Sydney, nie da się niczym usprawiedliwić! I nieprawdą jest rozpowszechniana wieść, jakoby to oni zbojkotowali imprezę „oficjalną”. Uczestniczyliby w niej, gdyby zostali oficjalnie - do czynnego udziału w niej zaproszeni.
Zastanówmy się, czy w ogóle jest możliwe, żeby RN i FOP nie wiedziały, że w Sydney mieszka kilkudziesięciu byłych działaczy Solidarności?

Zapobiegając ewentualnym usprawiedliwieniom: przedstawiciele organizacji polonijnych, jeśli nie z przyjemności, to z obowiązku powinni śledzić polonijne media. Łatwo można było dotrzeć do ludzi z Solidarności dzięki naszym mediom, także choćby za pośrednictwem aktora teatru Fantazja – Ryszarda Techmańskiego, który nie raz opowiadał o swoim udziale w Solidarności, w Radiu SBS i 2000FM.
Tydzień wcześniej (13.08.05r), w Radiu 2000FM została nadana wyżej wspomniana rozmowa z ośmioma działaczami Solidarności, która długo była dostępna na internecie. Również przez zaproszonego Mirosława Strożyńskiego można było dotrzeć do innych ludzi ze związku.

Na ironię, zamiast nich na widowni znaleźli się nawet ci, którzy w tamtych czasach byli po drugiej stronie barykady!
Z tego wynika logiczny wniosek: jeśli tak łatwo można było dotrzeć do ludzi z Solidarności, a nie zaproszono ich, to znaczy - zrobiono to celowo.

Uprzedzę, że nieprzyzwoicie byłoby się tłumaczyć, że była to impreza otwarta i każdy mógł na nią przyjść - bo przede wszystkim, to ludzie z Solidarności powinni być HONOROWYMI GOŚĆMI I ZASIĄŚĆ W PIERWSZYCH RZĘDACH! To oni byli bohaterami lat osiemdziesiątych w Polsce i to ich przedstawiali aktorzy na scenie. Także, w celu zachowania autentyczności spektaklu, trzeba było zaprosić ich do współudziału - mogli dodać własne, autentyczne, tragiczne wspomnienia. Zamiast tego, serię przemówień wygłosili ludzie ...którzy do Solidarności nie należeli!

Dowiedliśmy więc, że od prawdy ważniejsze są narzucone scenariusze. Było to nasze sydnejskie - NIEPOROZUMIENIE SIERPNIOWE...

NIEOFICJALNIE?...
– za to prawdziwie!


Tydzień później, w sobotę, 27 sierpnia - przy wypełnionej lustrzanej sali (również w Klubie Polskim Ashfield), odbyło się spotkanie działaczy, członków i sympatyków Solidarności.

Oto fragmenty komentarza o tej imprezie, który na Pulsie Polonii zamieścił „Ryszard”: Nasze "Rodzinne" obchody zapoczątkowała msza święta w kościele Św. Feliksa, w której wszyscy uczestniczyli z potrzeby duchowej. Piękna dekoracja wspaniała homilia, pieśni i łzy. Ale nie były to łzy mięczaków. Płakali mężczyźni zaprawieni w bojach z komuną, która chce sobie teraz nasze zwycięstwa przywłaszczyć (...) Spotkanie nasze w klubie podobno nieoficjalne, a może nielegalne? zgromadziło około setki działaczy Solidarności z samego Sydney. Byli wśród nas przywodcy strajków, robotnicy, członkowie Komisji Krajowej Solidarności, naukowcy, intelektualiści i prawie każdy z nas był więźniem komunistycznego reżimu (...) Była również wspaniała wystawa oryginalnych pamiątek. Były to nasze pamiątki, nie wypożyczone ani pochodzące z ubeckiej konfiskaty (...)

Spotkanie poprowadził Adam Gajkowski – były przewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności w Zakładzie Remontowym Energetyki, region Gdańsk. Przypomniał historię powstania NSZZ Solidarność i na czym ona polegała: Solidarnośc była w robotniczym zachowaniu, w proteście jak on przebiegał, jak robotnicy potrafili się wspierać, jak potrafili wyciągnąć ostatni pieniądz, żeby wesprzeć strajkującą stocznię, wspomóc tych, którzy nie mają co jeść...

Wspomniał o esbeckiej działalności nawet we władzach Solidarności, opowiedział o prześladowaniach, uwięzieniach, o tych którzy oddali życie za to, żeby ludzie w Polsce mogli budować demokrację.
Przypomniał, że w Melbourne przez wiele lat mieszkała (już nieżyjąca) Alina Pieńkowska, która przez powstrzymanie, razem z Anną Walentynowicz wychodzących ze stoczni robotników - być może zmieniła bieg historii: Wśród nas, w Melbourne mieszkała Alinka Pieńkowska, taka drobna siostra służby zdrowia. To ona była tą osobą, która w osiemdziesiątym roku zatrzymała stoczniowców wychodzących po podpisaniu porozumienia z dyrekcją. Zaczęła biegać wsród ludzi, którzy mogli coś zrobić i prosiła: – Co robicie! Dlaczego wychodzicie! Zostają zakłady, które was wsparły, a wy po podpisaniu porozumienia wychodzicie. Gdzie jest wasza solidarność!

Po odśpiewaniu hymnu polskiego (cztery zwrotki, które pamiętaliśmy!) minutą ciszy uczczono pamięć poległych w tamtych latach. A potem, przy stołach, na których podano smaczny świąteczny obiad, zasiedli licznie byli członkowie Solidarności, wraz z rodzinami. Prawie wszyscy z nich kiedyś siedzieli w więzieniach, wszyscy byli prześladowani. A nawet, jak powiedział Aleksander Oczak – były członek Komisji Wydziałowej Fabryki Łożysk Tocznych w Kraśniku, delegat na zjazdy Zarządu Regionu w Lublinie: Na sali znajduje się p.Brygida Butyńska, która w czasie manifestacji ulicznych w Lubinie Legnickim, w roku 82, została postrzelona przez milicję i nie było to przypadkowe postrzelenie - namierzono ją i strzelono.

Obecne na spotkaniu kobiety także opowiadały o swoich tragicznych przeżyciach. A tak śpiewał o nich kiedyś M.Pietrzyk: Boże nasz, Boże nasz, Boże nasz, jak ten strajk, jak ten strajk długo trwa. Nasze żony, nasze matki są wśród nas. Całym sercem, całą duszą życzą nam, byśmy szybko to skończyli i do domów powrócili, ale muszą jeszcze wytrwać dłuższy czas...

Później, Adam Gajkowski oprowadził zebranych po wystawie pamiątek. Na ścianie umieszczono fotografie z czterech okresów. Pierwszy - „Komunistyczny terror” ukazywał sceny z demonstracji i walk ulicznych, między tymi zdjęciami - podobizny oprawców. Drugi „Odnowione oblicze ziemi” – to już Solidarność, Jan Paweł II, ksiądz Jerzy Popiełuszko. Trzeci: „Stan wojenny” – z tamtej strony terror, a ze strony Solidarności hasło: „Zło dobrem zwyciężaj”. Czwarty: „Na obczyźnie” – działalność i życie członków Solidarności w Australii.

Na stołach umieszczono mnóstwo drogocennych pamiątek, przechowywanych jak relikwie: listy uwięzionych od i do najbliższych, chusteczki do nosa i ściereczki z podpisami współtowarzyszy więziennych, podpisy z drugiej strony wizerunku Czarnej Madonny - oprawionej w ramki z kawałków drewna więziennej podłogi, kartki żywnościowe, banknoty z nominałami nawet po 100.000 zł.
Autentyczne dokumenty: z pieczęcią - tajne - estremalny działacz NSZZ Solidarność, paszporty z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy, wyroki sądowe, akty oskarżenia, decyzje o internowaniu, zwolnienia z więzień, statut Solidarności i wiele innych. Obok medale za bohaterstwo, szabla z napisem „Bóg Honor i Ojczyzna”, pieczęcie Solidarności, opaski biało-czerwone z napisem Solidarność. Zrobione z więziennego chleba i obrzynków od puszki dwa świeczniki i czarno-srebrny krzyżyk, który uwięzionemu Janowi Michalakowi – założycielowi Solidarności Transbud Chorzów i działaczowi podziemia, dawał siłę niezbędną do przetrwania.

A na sąsiedniej ścianie - rysunki wykonane już w Australii: koala w kapeluszu z napisem Solidarność, orzeł biały ze znakiem Polski walczącej. Oraz rysunek pesymistyczny, lecz charakteryzujący obecną sytuację Solidarności w Polsce: fragment muru z wiszącą na jednym gwoździu tablicą, z nazwą ulicy Solidarności, a pod nią skulona stara kobieta z puszką na datki – ten rysunek symbol, wykonał Ryszard Gocławski - były działacz z regionu Białystok; a przedstawił na nim matkę zamordowanego przez wojsko w kopalni „Wujek”, która nie posiadając środków do życia zgłosiła się o pomoc do obecnej Solidarności. Pomocy nie otrzymała. My, w czasie sobotniego spotkania zebraliśmy na ten cel prawie 500$.

Obyło się bez pomników! Żywi ludzie - bohaterowie tamtych przełomowych czasów - dzielili się tragicznymi wspomnieniami, opowiadając jak Solidarność się rodziła, cierpiała i nie poddawała. Mimo upływu lat, z wielką emocją wspominali prześladowania: Jan Michalak: ...wpadło SB i aresztowali... (...) Wrzucili do suki, potem wywieźli mnie do lasu kochłowickiego gdzie wojsko ćwiczyło. Tam porucznik Daniec przystawił mi pistolet i powiedział: - Gnoju, zginiesz!

Ryszard Techmański: ...dostałem cios w żołądek, schyliłem się, ktoś drugi kopnął mnie w twarz, upadłem (...) Potem trzy miesiące byłem na przesłuchaniu w komendzie wojewódzkiej (...) ...wykręcili mi ręce, pokazali otwarte okno na czwartym piętrze, beton na dole i mówią: - Pan chyba ma zamiar uciekać? Jak pan ucieknie to się zabije na betonie. A jeśli się pan nie zabije - to mamy prawo strzelać do uciekającego.
Po wprowadzeniu stanu wojennego uwięzieni śpiewali: Zielona wrona, dziób w wężyk szamerowany, kto nie da drapaka, kto nie chce zakrakać, ten będzie internowany! Na spotkaniu, opowiadali o czasie spędzonym w ciężkich więziennych warunkach, gdyż „internaty” to były szybko opróżniane z kryminalistów więzienia; w których, w przepełnionych celach - często bez możliwości spacerów, byli zamknięci na lata i praktycznie pozbawieni więzi z rodzinami. Najcięższe były pierwsze Święta Bożego Narodzenia. Tak wspominał je Andrzej Klyta - były przewodniczący Komisji Zakładowej Huty „Kościuszko” i członek Komisji Krajowej Sekcja Hutnicza: ...ziemniaki gotowane na grzałkach były naszym opłatkiem, tymi ziemniakami się dzieliliśmy.
Władysław Iżewski – wiceprzewodniczący Komisji Zakładowej Solidarności Transportu Sanitarnego w Lublinie i członek prezydium Krajowej Komisji Koordynacyjnej z siedzibą w Gdańsku: Jednemu internowanemu pękł wyrostek. Lekarz więzienny powiedział, że to nic takiego, a on się zwijał z bólu. Internowani, we wszystkich celach podjęli akcję walenia w drzwi, czym się tylko dało. Zostało wymuszone przewiezienie go do szpitala, gdzie natychmiast poddano go operacji. Jeżeli pozostałby trochę dłużej – zakończyłby życie. Opieka lekarska była tylko fikcyjna, nikt się nie przejmował internowanymi.
Ryszard Gocławski – głosem łamiącym się ze wzruszenia opowiadał o śmierci przyjaciela: ...powiedzili, że popełnił samobójstwo, w co nie wierzę! (...) Był człowiekiem, który pragnął żyć i pragnął wolnej Polski (...) Gdy pojechaliśmy go odbierać, to on jak ta szmata, w ubraniu więziennym leżał rzucony w rogu celi – kawał śmiecia, worka!... Kazali żonie, żeby go wzięła tak jak on leży...
Opowiadali jak szykanowano ich rodziny, jak je straszono, jak musieli się ukrywać, jak wyrzucano ich z pracy, a wreszcie z paszportem w jedną stronę - z Polski. A dlaczego opuszczali Polskę tłumaczy Aleksander Oczak: ...efektem tego wszystkiego, nawet emigracji do Australii może najbardziej wartościowej grupy działaczy związku – była desperacja. Nie widząc sensu i możliwości rozwoju, działania w kraju na rzecz związku, na rzecz społeczeństwa, podjęliśmy tak drastyczną i desperacką decyzję jak opuszczenie kraju. Nie widzieliśmy sensu, bo nasi wyżsi przywódcy szli w złym kierunku. Widać było, to jaskrawe sprzeniewierzenie się idei Solidarności. Nie mieliśmy już wpływu na to...

Mówili przedstawiciele Solidarności działającej kiedyś na terenach różnych miast polskich: Gdańska, Świdnika, Białegostoku, Lublina, Radomia, regionu Śląsko-Dąbrowskiego.
Słuchaliśmy też poezji - mającej wielką siłę oddziaływania nie tylko w tamtych czasach. Ryszard Techmański – były działacz Solidarności z regionu Śląsko-Dąbrowskiego recytował wiersze obecnego na sali swego przyjaciela Jana Bryla - byłego więźnia politycznego, członka Solidarności Podbeskidzkiej, przewodniczącego Komisji Zakładowej, członka Komisji Krajowej. Oto jeden z jego przejmujących wierszy, obrazujących tamte czasy:

Przechowamy w sobie ogień wielkiej Polski!
Nie stłamsi go szyderstwo ni żadne sojusze,
Bo nie transparenty tworzą siłę pieśni,
Ale wierne Jej grobom niepodległe dusze.
Bo w tej chorobie co mój kraj pożera
Nie pozwól Panie byśmy tak skarleli,
Że rozumieć nie będziemy tych co już odeszli,
A tworzyli naszą przyszłość z czerwieni i bieli.
Przeniesiemy tożsamość przez zły czas niemocy,
Przechowamy ją - choć groźny nastał czas choroby.
Po każdej epidemii powracało życie - jak trawa,
Co zarasta z czasem wszystkie groby.

Swoje wiersze czytali też Marek Baterowicz i Wiesław Pastuszko. Słuchaliśmy również piosenek „na żywo”w wykonaniu Jana Drucia i Wiesława Pastuszko, oraz z płyt – piosenek kiedyś zakazanych, a śpiewanych na niedozwolonych koncertach, w ośrodkach internowań, w więzieniach, czy w prywatnych domach. Atmosfera spotkania była ciepła i serdeczna - rodzinna. Brawa były szczere, bo bili je świadkowie i uczestnicy tamtych wydarzeń. Na koniec zaśpiewaliśmy hymn Solidarności i ...trudno się było rozejść.

Wierzę, że te 25-letnie urodziny zainaugurują ponowne zawiązanie dawnych znajomości, że Solidarność w Sydney znów zadziała - bo jest wiele spraw wśród australijskiej Polonii, które wymagają naprawienia.
I wierzę, że jak powiedział Adam Gajkowski: ciągle ...stanowimy tę wielką rodzinę Solidarności”, wierzę też, że zorganizują się ponownie ...oczywiście na bazie tej pierwszej, prawdziwej Solidarności.

I wierzę, że dołączą do nich członkowie i działacze Solidarności zamieszkali na terenie całej Australii i że zbojkotowanie ich na „oficjalnej” imprezie przyniesie niespodziewany skutek - trwałe odrodzenie Solidarności na antypodach.