
Wspomnienie o poetce i pisarce Lilianie Rydzyńskiej
Liliana nie targnęłaby się na swoje życie, gdyby nie zmarł jej mąż – Henryk Gołąbiewski. Przeżyli razem trzydzieści kilka lat, do końca pozostając najlepszymi przyjaciółmi. O tym, jak w 1970r zaczęła się ich wspólna egzystencja napisała w opowiadaniu “Więź”, zamieszczonym w tomie “Pozwólcie owocom dojrzewać”: Niektórymi naszymi krokami kieruje przeznaczenie. Alicja musiała przyjechać do Melbourne, aby spotkać kogoś, kto czekał tak długo, prawie “całe życie”, na kogoś takiego jak ona. Poznali się na lotnisku.
On wiedział od pierwszej chwili, do niej przychodziło to stopniowo: Mogłabym się zakochać w Michale? Pracuję nad tym, czy też przychodzi to nie wiadomo skąd? Dziwiła się życiu. Dziwiła się samej sobie.

Po śmierci Henryka nie umiała żyć sama.

Liliana bowiem - jak prawdziwy artysta – była osobą skomplikowaną. Wzbudzała krańcowe emocje, tak samo jak jej twórczość. Zdarzało się, że ci co ją kochali, nagle odwracali się od niej, bo niekiedy błędnie oceniała ludzi prawdziwie jej oddanych. Może dlatego, że była zbyt wrażliwa i zbyt emocjonalnie reagowała na sprawy, które odpornego człowieka w ogóle by nie poruszyły. Do dziś, w głębi duszy pozostałam jej przyjaciółką, choć zdaję sobie sprawę, że zawiodłam ją w ostatnich latach. Może stało się tak, bo ziemskie istnienie nie ma dla mnie specjalnego znaczenia – wierzę, że dusze spotykają i rozstają się stale, wobec czego nawet śmierć nie jest pożegnaniem na zawsze. Wierzę też, że nic nie dzieje się przypadkiem – wszystko jest zaplanowaną koniecznością, której nie jesteśmy w stanie zmienić.

Poznałam Lilianę na jednym z jej wieczorów autorskich, w Klubie Polskim Ashfield w 94r. Ubrana w długą czarną suknię, piękna kobieta o brązowych prostych włosach i oczach sarny, zdecydowanie, specyficznie akcentując, niskim głosem czytała swoje wiersze – ich interpretacja w jej wykonaniu była zawsze najtrafniejsza. Ponieważ między innymi wspomniała o swoim przyjacielu, znanym poecie Zbigniewie Jerzynie, po części oficjalnej podeszłam do niej i spytałam, czy była na obozie uzdolnionej artystycznie młodzieży, w Mirkach nad jeziorem Pluszno.

Liliana z Henrykiem mieszkali wtedy na jednym z wyższych pięter bloku nadmorskiej dzielnicy sydnejskiej – Mosman.



Pamiętam też jej ukochane książki, obrazy, bibeloty, no i notatki utrwalane drobnym pismem, na różnych kartkach i karteluszkach. Co ciekawe: w ich domu nie było telewizora. Oboje nie znosili agresywności telewizji, za to często chodzili do kina na wybrane filmy – głównie do kina studyjnego. Nie lubili także głośnej, modnej muzyki, kochając swing, śpiewaną poezję i ludową muzykę hiszpańską, zresztą jak i ten, często przez nich odwiedzany kraj.



Czytałam fragmenty tekstów, oglądałam projekt okładki, zdjęcie umieszczone na odwrocie – którego zresztą posiadam dwa oryginały, bo pierwszy postanowił skonsumować jeden z moich kotów, nadgryzając rogi (podobno na szczęście!). Liliana trochę zagniewana, zrobiła mi odbitkę, której już pieczołowicie strzegłam. Autorem tego portretu był Henryk, który fotografował ją zawsze i jak nikt potrafił oddać jej tajemniczą osobowość.

Później, gdy zamieszkali w Melbourne przysyłała mi oryginalne pocztówki – specjalnie wyszukiwane reprodukcje znanych malarzy. Także, na bieżąco otrzymywałam fotografie ich obojga, miałam więc pojęcie co robią i jak wyglądają, mimo, że nie spotykaliśmy się już. (Ich pokój gościnny czekał na mnie, lecz odsuwałam przyjazd w nieskończoność.) Niekiedy też dostawałam od niej paczki z zaskakującymi prezentami. Była bowiem kobietą urodzoną w znaku Byka, a więc utalentowaną, wrażliwą, ale także praktyczną! I jak bywa w tym znaku: spokojną, wytrzymałą, lecz reagującą czasem przesadnie – jeśli ktoś wyprowadził ją z równowagi. Ufała ludziom, co wykorzystywali jej nieprzyjaciele. Myślę, że głównie powodowała takimi osobnikami zazdrość o talent i czy ja wiem – o sławę?
Pisała z potrzeby, nie dla materialnych korzyści, większość książek finansował jej mąż Henryk. Nie posiadała przebojowości tych polonijnych literatów, którzy nie płacą grosza za swoje książki, potrafiąc wychodzić sobie sponsorów. Myślę, że była na to zbyt dumna. Tym bardziej przeżywała, jeśli jej książka nie spodobała się czytelnikom, czy też nie sprzedawała się – co zresztą nie dziwi w polonijnym środowisku. (Nie mamy przecież specjalnego zapotrzebowania na kulturę, szczególnie jeśli trzeba za nią zapłacić.)

Należała do grupy młodych warszawskich poetów, spotykających się początkiem lat sześćdziesiątych w studenckim klubie Hybrydy. Byli w tej grupie Stanisław Grochowiak, Edward Stachura, Zbigniew Jerzyna, Barbara Sadowska. Od 1960r należała do Związku Literatów Polskich. W tych latach studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i już publikowała, w polskich periodykach kulturalnych, (a potem w paryskiej Kulturze) pierwsze swoje wiersze i prozę. W 64r wyjechała do Paryża, stamtąd w 70r do Australii. Była absolwentką Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Sydnejskiego. Wydała trzy tomiki poezji w języku angielskim: “Castle”, “The Earthquake”, “Celebration”. W języku polskim ukazały się: w Polsce tomik “Ścinanie róż” i w Australii “Odpycham kosmos”. Pisała też eseje literackie do prasy sydnejskiej (w j.angielskim), oraz do prasy polonijnej.

Dlatego, w końcu lat dziewięćdziesiątych nakłoniła męża, żeby wrócili do Polski. Sprzedali więc pośpiesznie, z radością wcześniej urządzane przestronne mieszkanie w Melbourne (Liliana tak się cieszyła, że nareszcie ma swój pokój do pracy!) i kupili mieszkanie w Warszawie, na byłej ul.Świerczewskiego. Lecz była to już całkiem inna Polska niż ta, którą oboje pamiętali. Wrócili więc w 98r do Australii, rozczarowani do tego stopnia, że jak zwierzyła mi się potem w liście, obiecali sobie nigdy do Polski nie powrócić.
W taki to sposób, podzielili losy wielu Polaków nie mogących znaleźć sobie miejsca ani w Australii, ani w Polsce. Stracili też materialnie na tej niepewności. Przeprowadzka do Polski pochłonęła część ich pieniędzy i mogli sobie pozwolić tylko na kupno małego mieszkania, w którym nigdy nie czuli się dobrze. Liliana żyła także w poczuciu winy – wszak to ona pragnęła powrotu do Polski, choć była to ich wspólna decyzja.



Swoją ostatnią książkę Liliana wydała zaledwie w stu egzemplarzach, zleciwszy wydawcy wysłanie pięciu, do wybranych osób. Nie znalazłam się wśród nich, najwyraźniej nie wybaczyła mojego milczenia. (Reszta nakładu pozostała w jej mieszkaniu.)
Nie zdążyłam nawet spróbować jej pomóc. Dwa dni po telefonie z Melbourne dowiedziałam się o jej śmierci.

Siostry ze snu
Lilianie Rydzyńskiej
W moim śnie
płyniemy łodzią po rzece zapomnienia,
wiosłując pod prąd,
przytłoczone mgłami konieczności.
- Jakżebym mogła gniewać się na ciebie!... -
piszesz z dalekiego miasta.
- Nie zapomniałam... -
zapewniasz, z jeszcze dalszego miasta.
Płyniemy razem tylko w moim śnie.
Liliana Rydzyńska-Gołąbiewska zmarła śmiercią samobójczą 21 stycznia 2005r.
*Wiadomość tę zamieściłam za zgodą Bogumiły Żongołłowicz.