poniedziałek, października 16, 2006

Odeszła Lilith… Wspomnienie o Lilianie Rydzyńskiej


Wspomnienie o poetce i pisarce Lilianie Rydzyńskiej

Liliana nie targnęłaby się na swoje życie, gdyby nie zmarł jej mąż – Henryk Gołąbiewski. Przeżyli razem trzydzieści kilka lat, do końca pozostając najlepszymi przyjaciółmi. O tym, jak w 1970r zaczęła się ich wspólna egzystencja napisała w opowiadaniu “Więź”, zamieszczonym w tomie “Pozwólcie owocom dojrzewać”: Niektórymi naszymi krokami kieruje przeznaczenie. Alicja musiała przyjechać do Melbourne, aby spotkać kogoś, kto czekał tak długo, prawie “całe życie”, na kogoś takiego jak ona. Poznali się na lotnisku.
On wiedział od pierwszej chwili, do niej przychodziło to stopniowo: Mogłabym się zakochać w Michale? Pracuję nad tym, czy też przychodzi to nie wiadomo skąd? Dziwiła się życiu. Dziwiła się samej sobie.

Potrzebowała dziesiątek lat i zaliczenia wielu rozczarowań, żeby zrozumieć, że jednak należała do wybranych, którzy znaleźli szczęście w miłości.
Po śmierci Henryka nie umiała żyć sama.

Nasza więź urwała się w 2000 roku, nie zawiadomiła mnie więc o jego zgonie – dowiedziałam się o tym dużo później i przypadkowo. Z reguły nie wracam do minionych czasów, lecz powinnam była zareagować, nawet gdyby odesłała mój list z dopiskiem “Odpowiedzi nie będzie”, tak jak to zrobiła z listami od innych osób. Lecz przytłoczona własnymi problemami, nie wiedziałam jak i po co, po latach przywracać przerwaną kiedyś znajomość. A ona wtedy potrzebowała psychicznej pomocy i od nikogo jej nie otrzymała. Co prawda odrzucała każde współczucie, lecz może żadne nie było właściwe?

Liliana bowiem - jak prawdziwy artysta – była osobą skomplikowaną. Wzbudzała krańcowe emocje, tak samo jak jej twórczość. Zdarzało się, że ci co ją kochali, nagle odwracali się od niej, bo niekiedy błędnie oceniała ludzi prawdziwie jej oddanych. Może dlatego, że była zbyt wrażliwa i zbyt emocjonalnie reagowała na sprawy, które odpornego człowieka w ogóle by nie poruszyły. Do dziś, w głębi duszy pozostałam jej przyjaciółką, choć zdaję sobie sprawę, że zawiodłam ją w ostatnich latach. Może stało się tak, bo ziemskie istnienie nie ma dla mnie specjalnego znaczenia – wierzę, że dusze spotykają i rozstają się stale, wobec czego nawet śmierć nie jest pożegnaniem na zawsze. Wierzę też, że nic nie dzieje się przypadkiem – wszystko jest zaplanowaną koniecznością, której nie jesteśmy w stanie zmienić.

Moja przyjaźń z Lilianą i Henrykiem była jak meteor, rozbłysła nagle, silnym blaskiem, lecz szybko zgasła – choć jedyną tego przyczyną było przymusowe rozstanie. Kiedy Henryk przestał pracować w Sydney, postanowili kupić mieszkanie w Melbourne, gdzie mieszkała jego rodzina. Zresztą, tam spotkali się z Lilianą, tam mieszkali przed laty i chyba to miasto odpowiadało im bardziej niż Sydney.

Poznałam Lilianę na jednym z jej wieczorów autorskich, w Klubie Polskim Ashfield w 94r. Ubrana w długą czarną suknię, piękna kobieta o brązowych prostych włosach i oczach sarny, zdecydowanie, specyficznie akcentując, niskim głosem czytała swoje wiersze – ich interpretacja w jej wykonaniu była zawsze najtrafniejsza. Ponieważ między innymi wspomniała o swoim przyjacielu, znanym poecie Zbigniewie Jerzynie, po części oficjalnej podeszłam do niej i spytałam, czy była na obozie uzdolnionej artystycznie młodzieży, w Mirkach nad jeziorem Pluszno.

Zgromadziło się tam, latem sześćdziesiego ósmego, kilkuset początkujących pisarzy, poetów, tancerzy, muzyków, między innymi był tam Zbyszek Jerzyna. Okazało się, że na obozie być nie mogła, bo w tym czasie mieszkała w Paryżu, ale ta rozmowa zapoczątkowała naszą znajomość.

Liliana z Henrykiem mieszkali wtedy na jednym z wyższych pięter bloku nadmorskiej dzielnicy sydnejskiej – Mosman.

Mieli stamtąd cudowny widok na zatokę, szczególnie zachwycający o zachodzie słońca. Na ich balkon stale przylatywało stadko czerwono-zielonych papużek, które zajadając cukier siadały na rękach Liliany.

Wiele godzin spędzaliśmy przy drewnianym stole, stojącym tuż obok ogromnego, nieosłoniętego firankami okna z widokiem na zatokę, pojadając przygotowane najczęściej przez Henryka przysmaki.

W mieszkaniu wisiało kilka portretów Liliany, także przez nią namalowane abstrakcyjne obrazy. Stała też rzeźba jej głowy wykonana przez zaprzyjaźnionego artystę Łucjana Michalskiego.
Pamiętam też jej ukochane książki, obrazy, bibeloty, no i notatki utrwalane drobnym pismem, na różnych kartkach i karteluszkach. Co ciekawe: w ich domu nie było telewizora. Oboje nie znosili agresywności telewizji, za to często chodzili do kina na wybrane filmy – głównie do kina studyjnego. Nie lubili także głośnej, modnej muzyki, kochając swing, śpiewaną poezję i ludową muzykę hiszpańską, zresztą jak i ten, często przez nich odwiedzany kraj.

Myślę, że zaprzyjaźniliśmy się na zasadzie kontrastu, bowiem ja całe życie grałam muzykę rockową, czy współczesnego bluesa – z głośną elektryczną gitarą, niezbyt rozeznając się w tajemnicach flamenko. Bardziej interesowały mnie też sprawy duchowe, gdy oni oboje preferowali życie ziemskie, w inne właściwie nie wierząc. Mimo to, cudownie się rozumieliśmy (nie narzucając sobie poglądów.

Spotykaliśmy się więc kilka razy w tygodniu, najczęściej zresztą u mnie, gdzie przy otwartych na przestrzał drzwiach i oknach, spędzaliśmy godziny na rozmowach. Oboje chyba lubili mój domek Baby Jagi, choć Liliana postrzegała go inaczej, co wyraziła w dedykacji na tomie swoich opowiadań: Pierwsza dedykacja tej książki: Dla Lady of Astrolabe od Lilith Lady of Night. Lubię ten tomik opowiadań bardzo osobistych, w których Lilia, pod różnymi imionami, jest główną bohaterką.

Byłam świadkiem powstawania tej książki, Liliana kochała ją jak najdroższe dziecko.
Czytałam fragmenty tekstów, oglądałam projekt okładki, zdjęcie umieszczone na odwrocie – którego zresztą posiadam dwa oryginały, bo pierwszy postanowił skonsumować jeden z moich kotów, nadgryzając rogi (podobno na szczęście!). Liliana trochę zagniewana, zrobiła mi odbitkę, której już pieczołowicie strzegłam. Autorem tego portretu był Henryk, który fotografował ją zawsze i jak nikt potrafił oddać jej tajemniczą osobowość.

Liliana lubiła obdarzać, dostałam od niej kilka serdecznych prezentów: specjalnie dobrany fioletowy naszyjnik, tomik Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, czy tomik jej ukochanej poetki Urszuli Małgorzaty Benka “Ta mała Tabu”. Zresztą, ze wzruszającą dedykacją: W Twoje ręce Elżbieto – Moja Cudowna Siostro – oddaję jedną z najcenniejszych moich książek… Ta Mała Tabu. Czekała na Ciebie trzy lata…

Później, gdy zamieszkali w Melbourne przysyłała mi oryginalne pocztówki – specjalnie wyszukiwane reprodukcje znanych malarzy. Także, na bieżąco otrzymywałam fotografie ich obojga, miałam więc pojęcie co robią i jak wyglądają, mimo, że nie spotykaliśmy się już. (Ich pokój gościnny czekał na mnie, lecz odsuwałam przyjazd w nieskończoność.) Niekiedy też dostawałam od niej paczki z zaskakującymi prezentami. Była bowiem kobietą urodzoną w znaku Byka, a więc utalentowaną, wrażliwą, ale także praktyczną! I jak bywa w tym znaku: spokojną, wytrzymałą, lecz reagującą czasem przesadnie – jeśli ktoś wyprowadził ją z równowagi. Ufała ludziom, co wykorzystywali jej nieprzyjaciele. Myślę, że głównie powodowała takimi osobnikami zazdrość o talent i czy ja wiem – o sławę?

Pisała z potrzeby, nie dla materialnych korzyści, większość książek finansował jej mąż Henryk. Nie posiadała przebojowości tych polonijnych literatów, którzy nie płacą grosza za swoje książki, potrafiąc wychodzić sobie sponsorów. Myślę, że była na to zbyt dumna. Tym bardziej przeżywała, jeśli jej książka nie spodobała się czytelnikom, czy też nie sprzedawała się – co zresztą nie dziwi w polonijnym środowisku. (Nie mamy przecież specjalnego zapotrzebowania na kulturę, szczególnie jeśli trzeba za nią zapłacić.)

Jej wiersze uważam za jedne z najlepszych, jakie powstały w końcu dwudziestego wieku w literaturze polskiej i nie jest to tylko moje zdanie. Niektóre nie mają sobie równych, jak choćby “Czekoladowy grzech” – jeden z najlepszych erotyków jaki powstał. Zapisała się w polskiej literaturze jako poetka natchniona, głównym tematem jej poezji jest miłość. Ale też analizowała współczesność, a szczególnie w jej ostatnich wierszach jest wiele trafnej, często gorzkiej, życiowej filozofii.

Należała do grupy młodych warszawskich poetów, spotykających się początkiem lat sześćdziesiątych w studenckim klubie Hybrydy. Byli w tej grupie Stanisław Grochowiak, Edward Stachura, Zbigniew Jerzyna, Barbara Sadowska. Od 1960r należała do Związku Literatów Polskich. W tych latach studiowała na Uniwersytecie Warszawskim i już publikowała, w polskich periodykach kulturalnych, (a potem w paryskiej Kulturze) pierwsze swoje wiersze i prozę. W 64r wyjechała do Paryża, stamtąd w 70r do Australii. Była absolwentką Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Sydnejskiego. Wydała trzy tomiki poezji w języku angielskim: “Castle”, “The Earthquake”, “Celebration”. W języku polskim ukazały się: w Polsce tomik “Ścinanie róż” i w Australii “Odpycham kosmos”. Pisała też eseje literackie do prasy sydnejskiej (w j.angielskim), oraz do prasy polonijnej.

Australia nie była jej miłością, raczej fatum. Pierwsze dwadzieścia kilka lat upłynęło jej na bezowocnych próbach przystosowania się. Prawdopodobnie gdyby nie mąż Henryk, nigdy by w Australii na zawsze nie pozostała. Spokój tego kontynentu, monotonia, ba, wręcz nuda australijskiej egzystencji były nie dla niej – kochającej czynną artystycznie Europę.
Dlatego, w końcu lat dziewięćdziesiątych nakłoniła męża, żeby wrócili do Polski. Sprzedali więc pośpiesznie, z radością wcześniej urządzane przestronne mieszkanie w Melbourne (Liliana tak się cieszyła, że nareszcie ma swój pokój do pracy!) i kupili mieszkanie w Warszawie, na byłej ul.Świerczewskiego. Lecz była to już całkiem inna Polska niż ta, którą oboje pamiętali. Wrócili więc w 98r do Australii, rozczarowani do tego stopnia, że jak zwierzyła mi się potem w liście, obiecali sobie nigdy do Polski nie powrócić.

W taki to sposób, podzielili losy wielu Polaków nie mogących znaleźć sobie miejsca ani w Australii, ani w Polsce. Stracili też materialnie na tej niepewności. Przeprowadzka do Polski pochłonęła część ich pieniędzy i mogli sobie pozwolić tylko na kupno małego mieszkania, w którym nigdy nie czuli się dobrze. Liliana żyła także w poczuciu winy – wszak to ona pragnęła powrotu do Polski, choć była to ich wspólna decyzja.

Zaczął się zły okres w ich życiu. Powieść “Stracone światy, odzyskane światy”, którą z takim zaangażowaniem (po kilkanaście godzin dziennie!) pisała, nie spotkała się z przyjęciem jakiego oczekiwała. Sprawa polsko-żydowska jest sprawą skomplikowaną i trudną. Dyplomatycznych prób pogodzenia nie chce przyjąć żadna ze stron. Książka nie zadowoliła więc ani Żydów, ani Polaków. Zarzucano, że jest w niej zbyt wiele seksu, rozmów przy jedzeniu, a sprawy żydowskie wzięte są z internetu. Ale powieść miała także wielu zwolenników. Między innymi Liliana dostała gratulacyjny list od prezydenta Kwaśniewskiego. A wiele osób wypowiadało się o książce z niekłamanym wzruszeniem.

Nie spodobały mi się “Stracone światy…”. Po powrocie z Polski, Liliana równolegle pisała drugą powieść – o trudnej rzeczywistości Polski lat dziewięćdziesiątych. Sądząc po znanych mi fragmentach, właśnie ta książka przemówiłaby do polskiego czytelnika. Natomiast treść “Straconych światów…” jest kontrowersyjna. Między innymi z tego powodu nasza przyjaźń urwała się. Liliana przysłała mi pierwszy tom tej powieści, przeczytałam go w ciągu kilku dni i… nie byłam w stanie szczerze przyznać, co o niej sądzę. Zdobyłam się tylko na podziękowania. Nie wiedziałam, że Henryk już wtedy był nieuleczalnie chory. Nie wiedziałam też, że później – po jego śmierci, rozgoryczona odsunęła się od wszystkich, zerwała wszelkie znajomości i planowała samobójstwo.

Któregoś styczniowego wieczoru, zadzwoniła do mnie z Melbourne pisarka Bogumiła Żongołłowicz, z rewelacją, że dostała od Liliany Rydzyńskiej jej ostatnią książkę:“ Mój Henry. Opowieść o umieraniu“, w której Lilia opisała chorobę, cierpienia i śmierć Henryka, jego pogrzeb, swoją rozpacz i niemożność życia bez niego. Na książce podarowanej B.Żongołłowicz – autorce tomiku wierszy “Śmierci nie moje” – Liliana umieściła taką dedykację: Bogumile, która zna śmierci nie swoje – żeby zrozumiała moją. Liliana Rydzyńska-Gołąbiewska. Grudzień 2004.*

Swoją ostatnią książkę Liliana wydała zaledwie w stu egzemplarzach, zleciwszy wydawcy wysłanie pięciu, do wybranych osób. Nie znalazłam się wśród nich, najwyraźniej nie wybaczyła mojego milczenia. (Reszta nakładu pozostała w jej mieszkaniu.)
Nie zdążyłam nawet spróbować jej pomóc. Dwa dni po telefonie z Melbourne dowiedziałam się o jej śmierci.

Mimo, że przez ostatnie cztery lata dzieliła nas cisza, pozostanie ona moją duchową siostrą, której zadedykowałam kiedyś krótki wierszyk:

Siostry ze snu
Lilianie Rydzyńskiej

W moim śnie
płyniemy łodzią po rzece zapomnienia,
wiosłując pod prąd,
przytłoczone mgłami konieczności.

- Jakżebym mogła gniewać się na ciebie!... -
piszesz z dalekiego miasta.
- Nie zapomniałam... -
zapewniasz, z jeszcze dalszego miasta.

Płyniemy razem tylko w moim śnie.

Liliana Rydzyńska-Gołąbiewska zmarła śmiercią samobójczą 21 stycznia 2005r.

*Wiadomość tę zamieściłam za zgodą Bogumiły Żongołłowicz.