* ELA CELEJEWSKA Niedawno minęła 66 rocznica zbrodni katyńskiej. Rozmawiam z pp. Rytą i Kazimierzem Zawodzińskimi. Pani Ryta jest córką Alfonsa Mariana Karaśkiewicza, który zginął w Starobielsku, natomiast pan Kazimierz jest bratankiem Tadeusza Zawodzińskiego, który został zastrzelony w Katyniu, a przedtem był więziony w obozie w Kozielsku.
Leżą przede mną trzy pożółkłe kartki wysłane z obozu w Starobielsku. Są to kartki od twojego ojca, kiedy je przeczytałaś?
K.Z. To wszystko odbywało się w czasach, gdy byłem dwuletnim dzieckiem, tak, że absolutnie nie pamiętam tych ludzi. Ale wiem, że żona stryja, w czasie gdy jego zamknięto w obozie w Kozielsku, została wywieziona w głąb Rosji. Stamtąd, z armią Andersa, poprzez Iran i Afrykę dotarła w końcu do Stanów Zjednoczonych i tam się osiedliła. Jeśli chodzi o fakt zamordowania mojego stryja, to trudno mi dzisiaj powiedzieć, kiedy się o tym dowiedziałem. Na pewno mówiono o tym w domu, lecz byłem za mały, żeby to rozumieć. Utkwiło mi tylko w pamięci, że ojciec był zrozpaczony, bo był to jego najmłodszy brat; a ojciec po śmierci swojego ojca - czyli mojego dziada - był głową rodziny i bardzo kochał brata. Pamiętam, że dziwiło mnie stwierdzenie, że „nie pozwolono mu umrzeć jak żołnierzowi” i że strzelono mu w tył głowy. Dla ojca, który był wojskowym, zachowanie pewnych form było bardzo ważne i „patrzenie (jak to ojciec mówił) w oczy śmierci” było sprawą istotną, a ta śmierć - która bardziej przypominała rzeźnię, niż rozstrzelanie, to morderstwo popełnione w sposób prymitywny, bandycki, było dla ojca wstrząsające, niemożliwe do zaakceptowania.
Leżą przede mną trzy pożółkłe kartki wysłane z obozu w Starobielsku. Są to kartki od twojego ojca, kiedy je przeczytałaś?
RYTA ZAWODZIŃSKA Miałam chyba dziesięć lat, kiedy przeczytałam je po raz pierwszy i wtedy dowiedziałam się, że mojemu ojcu bardzo nie podobało się moje imię. Urodziłam się w lutym czterdziestego roku, ojciec zginął w kwietniu czterdziestego, tak że jeszcze dowiedział się, że się urodziłam i jak dostałam na imię. Kiedy się dowiedziałam, że nie spodobało mu się to imię, od razu odrzuciłam pierwszą literę - i została Ita. Potem zawsze się przedstawiałam: Ita Zawodzińska, a przedtem Ita Karaśkiewicz.
* Wrócmy do tych kartek, czy ojciec pisał jakie warunki są w niewoli i co tam w ogóle się dzieje?
R.Z. Niewiele pisał w jakich jest warunkach - pewnie nie chciał martwić mojej mamy. Martwił się głównie, co dzieje się z nami. Nie rozumiał, dlaczego mama pisała, że musi zacząć pracować. Nie rozumiał, że pieniądze nie miały już żadnej wartości. I że trzeba je było zdobywać pracą - w banku już nie było niczego. Martwił się również o nasze zdrowie i o to, że mama była w zaawansowanej ciąży, martwił się, jak pójdzie poród, życzył jej szczęścia.
W ostatniej kartce napisał, że ma nadzieję, że niedługo się z nami zobaczy. To była propaganda: NKWD starało się przekonać oficerów polskich, że będą wymienieni na jeńców niemieckich, że wrócą do Polski.
* Czy oni w to wierzyli? Co można było wyczytać między wierszami na tych kartkach?
* Dostaliście od ojca ostatnią kartkę, potem była cisza. Kiedy dowiedzieliście się o jego śmierci?
R.Z. Właściwie dowiedzieliśmy się w 1943r, kiedy Niemcy ogłosili, że odkryli groby oficerów polskich w lasach katyńskich. Już wcześniej czuliśmy, że właśnie tak było, bo przeszło rok nie było żadnej kartki, żadnej wiadomości. I nie tylko my nie dostaliśmy, ale także inni znajomi, których bliscy byli więzieni w Starobielsku, czy w Katyniu.
Kiedy odkryto te groby, to był straszny szok, ale jednocześnie była puszczona taka bajka: że zanim pomordowano jeńców w tych trzech obozach, oni jakoś dowiedzieli się, że będą mordowani i uciekli - że była wielka ucieczka. I wtedy wszystkie matki, żony i dzieci modliły się i miały nadzieję, że to właśnie ich syn, mąż, ojciec uciekł. I my też. Moja matka całe życie czekała na swojego męża.
* Wywnioskowałam, że nigdy nie dostała potwierdzenia jego śmierci.
R.Z. W 1946r moja mama wystąpiła do angielskiego Czerwonego Krzyża, z prośbą o jakieś wiadomości na temat ojca i przyszło zawiadomienie, że został zamordowany w Starobielsku.
* Kiedy dowiedzieliście się, że to była zbrodnia popełniona przez Rosjan?
R.Z. Nigdy, nikt z nas, nawet przez chwilę nie podejrzewał, że Niemcy to zrobili. Mieliśmy dowód w ręku, że zrobili to Rosjanie. Listy przestały przychodzić dokładnie w roku czterdziestym - w marcu była ostatnia kartka. Zanim Niemcy napadli na Rosję, minął cały rok. Chociaż jedna kartka powinna była dojść, chociaż do jednej z rodzin jeńców trzymanych w tych trzech obozach. Nie przychodziły żadne, więc wiedzieliśmy, kto to zrobił. Nie Niemcy – Rosjanie!
Gdy dowiedzieliśmy się przez Czerwony Krzyż, że ojciec został zamordowany, mimo wszystko wierzyliśmy, że może jednak... że może właśnie on uciekł. Najgorsze były dla mnie Boże Narodzenia, bo moja siostra, która była ode mnie starsza o dwa lata, na każde Boże Narodzenie, przez wiele lat czekała na ojca. I tak była przekonana, że właśnie na to, kolejne Boże Narodzenie on wróci – że nam się to udzielało.
* To, że przestały przychodzić kartki, było dowodem...
R.Z. Odkryte groby w lesie katyńskim potwierdzały, że taki sam los spotkał jeńców z innych obozów.
* Twój ojciec też był lekarzem. Z jakiego miasta pochodzicie?
KAZIMIERZ ZAWODZIŃSKI W przypadku Ity, do końca nie było pewności, czy ojciec został zamordowany, czy nie, ponieważ nie znaleziono i nie zidentyfikowano jego zwłok. Natomiast jeśli idzie o mojego stryja, to sprawa natychmiast była jasna, ponieważ Niemcy odkrywając groby w Katyniu, znaleźli jego ciało. Przy ciele był list od jego matki, datowany w ten sposób, że nie było wątpliwości, że to nie Niemcy dokonali tego mordu, tylko na pewno zrobili to Rosjanie - bo daty nie zgadzały się z tym, co oświadczali Rosjanie. Z ich wersji wynikałoby, że kartka dotarła do niego i została włożona mu do kieszeni - po jego śmierci! W rzeczywistości otrzymał kartkę w momencie, w którym Niemcy jeszcze nie wkroczyli do Rosji.
* Ile lat miał twój stryj, gdy został zabity?
K.Z. Miał czterdzieści cztery lata.
* Też zostawił rodzinę?
K.Z. Zostawił tylko żonę, to było małżeństwo bezdzietne.
* Mój ojciec również przed wojną był podoficerem i również dostał się do niewoli rosyjskiej, z której udało mu się uciec, ale nigdy na ten temat ze mną nie rozmawiał, ponieważ zmarł szybko, a ja, w latach pięćdziesiątych, byłam jeszcze za mała. Mówisz, że wiedziałaś od samego początku...
R.Z. Moja mama zawsze mówiła mi prawdę, wierząc w to, że jestem już na tyle dorosła (chociaż byłam wtedy bardzo mała), że nie powiem tego, czego nie powinnam. Od 1943r wiedziałam, że ojciec zginął w Starobielsku i że zrobili to Rosjanie. Natomiast wiedziałam i wszyscy to wiedzieli, że słowo Katyń to tabu. Tego nie wolno było wymawiać, aż do pięćdziesiątego szóstego roku.
Pamiętam, jak w 1956r, kiedy już byłam szesnastoletnią panienką i czytywałam troszeczkę mądrzejsze gazety, jak np. „Polityka”, po raz pierwszy przeczytałam artykuł na temat Katynia. Oczywiście, w tym artykule o zbrodnię oskarżano Niemców, ale słowo Katyń zobaczyłam po raz pierwszy wydrukowane w gazecie.
* W czasie wojny byłaś małą dziewczynką, ale dużo pamiętasz...
R.Z. Pamiętam, że w 1944r, kiedy Rosjanie wkraczali do Polski, przyjaciel mojego ojca przyjechał do nas i prosił, żebyśmy zmieniły miejsce zamieszkania, bo Rosjanie wkraczając do Polski wyłapują i mordują rodziny ofiar katyńskich. Pamiętam, że uciekałyśmy daleko, do rodziny mieszkającej na wsi i nawet w związku z tym, jeden dzień przesiedziałam na pierwszej linii okopów, pod ostrzałem rosyjsko – niemieckim.
* Czy zdarzyły się takie wypadki, że zabito rodziny jeńców?
R.Z. Przyjaciel mojego ojca twierdził, że tak, że właśnie dlatego do nas przyjechał, żeby nas ostrzec - prosił, żebyśmy się ukryły. Nie wiem, czy właśnie nie to ostrzeżenie pomogło mi przeżyć. Uciekłyśmy, więc być może, że tak...
* Nie znałeś osobiście swojego stryja. Byłeś jeszcze za mały, żebyś mógł go zapamiętać, ale co mówi historia twojej rodziny na ten temat?
K.Z. To wszystko odbywało się w czasach, gdy byłem dwuletnim dzieckiem, tak, że absolutnie nie pamiętam tych ludzi. Ale wiem, że żona stryja, w czasie gdy jego zamknięto w obozie w Kozielsku, została wywieziona w głąb Rosji. Stamtąd, z armią Andersa, poprzez Iran i Afrykę dotarła w końcu do Stanów Zjednoczonych i tam się osiedliła. Jeśli chodzi o fakt zamordowania mojego stryja, to trudno mi dzisiaj powiedzieć, kiedy się o tym dowiedziałem. Na pewno mówiono o tym w domu, lecz byłem za mały, żeby to rozumieć. Utkwiło mi tylko w pamięci, że ojciec był zrozpaczony, bo był to jego najmłodszy brat; a ojciec po śmierci swojego ojca - czyli mojego dziada - był głową rodziny i bardzo kochał brata. Pamiętam, że dziwiło mnie stwierdzenie, że „nie pozwolono mu umrzeć jak żołnierzowi” i że strzelono mu w tył głowy. Dla ojca, który był wojskowym, zachowanie pewnych form było bardzo ważne i „patrzenie (jak to ojciec mówił) w oczy śmierci” było sprawą istotną, a ta śmierć - która bardziej przypominała rzeźnię, niż rozstrzelanie, to morderstwo popełnione w sposób prymitywny, bandycki, było dla ojca wstrząsające, niemożliwe do zaakceptowania.
* W jakim mieście służył twój stryj?
K.Z. Mieszkał w Warszawie, a w czasie wojny bolszewickiej był jednym z oficerów pociągu pancernego „Piłsudczyk” i wielokrotnie był odznaczany za bohaterstwo, ale nie mam pojęcia jak wyglądały jego losy wojenne.
* Dlatego zadałam pytanie, gdzie mieszkał, ponieważ powiedziałeś, że gdy został wywieziony do obozu, to jego żona także została wywieziona.
K.Z. To był okres, gdy wszystkie rodziny, także moja, ewakuowały się na wschód, bo wydawało się, że Niemcy zostaną zatrzymani na linii Wisły, czy trochę dalej. Taka zbiorowa ucieczka. Prawdopodobnie żona stryja uciekając, została zagarnięta przez Rosjan i wysłana w głąb Rosji. Ja z moją matką i siostrą zatrzymaliśmy się w porę, bo powiedziano nam, że po drugiej stronie są Rosjanie - „Nie idźcie tam, bo oni rozstrzeliwują!” I wtedy mama wraz z nami wróciła do Warszawy.
Stryj był docentem na Akademii Medycznej w Warszawie. Tam mieszkał, pracował i miał swoją praktykę lekarską. Z opowieści rodzinnych wiem, że przed Tadeuszem Zawodzińskim otwierała się wielka kariera, był bardzo szanowanym lekarzem, stała przed nim profesura, pisał doktorat, co zostało przerwane przez wojnę. Przy tym był niezwykle dobrym człowiekiem. Nazywany był w rodzinie doktorem Judymen, ponieważ nie brał pieniędzy od pacjentek ubogich, tylko od ludzi bogatych. Poza tym był niezwykle zorganizowanym człowiekiem, na wszystko znajdował czas. Zajmował się także turystyką, muzyką. Wszyscy z niego brali przykład, potrafił ułożyć plan tak, że na wszystko starczało mu czasu i jeszcze miał masę wolnego. Był przykładem doskonałego zorganizowania.
R.Z. Ojciec urodził się w Poznaniu, mama pod Warszawą. Przed wojną rodzice mieszkali w Kartuzach. Kiedy ojca powołano do wojska, mama była w zaawansowanej ciąży, a w Kartuzach panowały proniemieckie nastroje, ojciec wywiózł więc mamę do Siedlec, bo tam mieszkali przyjaciele i siostra mojej mamy. Wydawało się, że będzie to bezpieczne i dobre rozwiązanie dla mamy.
Ojciec był doktorem medycyny, w wojsku też był lekarzem. Był podporucznikiem, dlatego, że wtedy wszyscy po skończeniu wyższych studiów dostawali stopień podporucznika.
R.Z. Był bardzo młody, miał dwadzieścia osiem lat - to było dziecko! Dopiero co skończył studia, założył rodzinę, urodziła mu się córka, czekał na drugie dziecko, miał to być syn, ale to właśnie byłam ja...
* W latach pięćdziesiątych nie można było wymawiać słowa Katyń...
R.Z. ...dlatego kiedy pisałam życiorys i pytałam się mamy, co mam napisać na temat ojca, mama powiedziała: „Napisz, że zginął w czasie działań wojennych.”
K.Z. Od 1961r. I tutaj w jakiś sposób sprawa Katynia łączy się, choć może pod innym kątem; a mianowicie, w czasie pierwszych rozmów - z moją wówczas dziewczyną, wyszło, że jej ojciec zginął w Katyniu i to było sygnałem dla mnie, że jest ona kimś, kto na pewno ma takie same poglądy polityczne. Śmierć jej ojca w Katyniu – element, który w tej tragedii miał pozytywne wątki.
* Od początku miałaś pewność, że możesz mu wszystko powiedzieć.
R.Z. Już wtedy nie bałam się mówić. Byłam nastolatką, taką nieznośną, co to zadaje za trudne pytania nauczycielom i zawsze stara się doszukać prawdy. Prawda była dla mnie zawsze najważniejsza, bo byłam wychowywana przez matkę, która nigdy nie kłamała. Wiedziałam, że mogę jej święcie wierzyć. Kiedy już poznałam mojego męża, otwarcie mówiłam o tym, że ojciec zginął w Katyniu i kto to zrobił.
* A na zakończenie: jak długo mieszkacie w Australii?
K.Z. W maju będzie dwadzieścia trzy lata. Wylecieliśmy z Polski dziewiątego maja - to był Dzień Zwycięstwa. I nam się wydawało, że zwyciężyliśmy, bo dla nas ten wyjazd był ratunkiem przed więzieniem. Ita była w tym czasie w więzieniu i dostała tylko „urlop” na poszukanie sobie ambasady, która da nam wizę. Australia okazała się pierwszym krajem, który dał nam wizę. Nasze podania były złożone w kilku ambasadach, tak, że mogłaby to być zupełnie inna część świata.
* Oboje byliście działaczami Solidarności, byliście prześladowanii i przylecieliście tutaj na paszportach w jedną stronę...
R.Z. Ja byłam więziona za działalność w Solidarności podziemnej. A mój mąż tylko dlatego nie był więziony, że chłopak, który nas sypnął mówiąc o zebraniu (a wtedy za zebranie dostawało się największy wyrok), więc mój mąż, który na tym zebraniu uczył ludzi, jak mają się zachowywać kiedy są aresztowani, tylko dlatego nie został zamknięty, że chłopak, który nas sypnął, podciął sobie żyły. I to nas właściwie uratowało. Nie wiedziano co ze mną zrobić, bo chłopak nie mógł się stawić na sprawie, a ja musiałam mieć wyrok wydany w ciągu miesiąca – zgodnie z kodeksem o stanie wojennym.
K.Z. Powiedziano nam, że takich jak my nie potrzebują i że „dają nam szansę”: zamiast więzienia pojechać poza kraj i nigdy nie wrócić. I tak się stało - wyemigrowaliśmy do Australii.
* Czy czujecie się tutaj szczęśliwi?
R.Z. Bardzo kochamy Australię, to jest wspaniały kraj. Jestem bardzo szczęśliwa, że właśnie tutaj wylądowaliśmy, a nie gdzie indziej; choć w każdej z ambasad, w których byliśmy starano się nam pomóc. Australia odpowiedziała po czterech dniach - po czterech dniach mieliśmy wizę do Australii.
* Wiemy, że niestety, zbrodnia katyńska przez władze rosyjskie wciąż nie jest uznana za zbrodnię, a jej sprawcy nie zostali ani ukarani, ani chociażby potępieni.
Dziękując moim rozmówcom za podzielenie się poruszającymi, tragicznymi wspomnieniami, życzę im, żeby doczekali czasów, kiedy popełnione z zimną krwią morderstwo na dziesiątkach tysięcy polskich żołnierzy - które także miało tragiczny wpływ na losy rodzin zamordowanych - doczekało się sprawiedliwego osądzenia sprawców, a przynajmniej ich oficjalnego przyznania się przed całym światem do popełnienia tej zbrodni.
____________________________________________